sobota, 23 kwietnia 2016

Dżoany jedno zdanie

Wczoraj koleżanka rzuciła jedno zdanie w rozmowie, które dociera do mnie coraz bardziej i penetruje mi mózg. Proste, oczywiste słowa, które niby nie powinny niczego uświadamiać, bo przecież my, dojrzali (a czasem i przejrzali w swoim zadufaniu) ludzie wiemy o sobie już wszystko. Wiemy co dla nas najlepsze. Przecież to oczywiste, że wiemy, czego nam potrzeba. No dobra, trochę koloryzuję, mało kto przecież czuje się na tyle dojrzałą, autonomiczną jednostką, żeby nie bać się wziąć odpowiedzialności za coś wielkiego. Ale jeśli ktoś z zewnątrz miałby nam powiedzieć, że jesteśmy niedojrzali i swoje wybory opieramy na "widzimisię", najprawdopodobniej zaperzylibyśmy i zagęgali coś mniej lub bardziej zrozumiałego bufiastym tonem. No nieważne. 
Tak więc wczoraj, korzystając z uroków tlącego się węgla w jednym z krakowskich ogródków padło z ust Joanny "(...)"... No właściwie dokładnego cytatu nie podam, bo nie pamiętam - Dżoana, przypomnij mi! 
Wynikło ono z rozmowy o parach opartych na zasadzie przeciwieństw. Sami na pewno znamy masę takowych, kątrujących się poglądami, składają się z osoby żywiołowej i oazy spokoju, takie tam ying i yang mniej lub bardziej skrojone. No więc Dżoana, to mądre dziewczę, które mówi tylko wtedy, gdy ma coś do powiedzenia (chwała jej za to!), uznała, że tak się dobieramy, gdy:

szukamy w drugiej osobie uzupełnienia naszych braków.

Swoista symbioza! Ty mi dasz to, czego ja nie mam i wytworzyć nie potrafię lub się boję. Jak ta myśl spenetrowała mi mózg! Zaraz zaczęłam przeczesywać pamięć, doszłe, bądź niedoszłe związki, ale szybko zakopały się w dalszej części rozmowy o wszystkim i o niczym.
I teraz, dnia następnego ta myśl przecisnęła mi się przez zwoje i leży na wierzchu. Zaczęły mi się przesuwać w głowie różne myśli: ale zaraz, to znaczy, że zajdzie reakcja:
- albo druga osoba nauczy mnie swojej cechy i będę mocarny, władając nią samemu, a zatem po zdobyciu tego doświadczenia przyczyna powstania związku przestanie istnieć;
- albo będę żerować na "drugiej połówce" i kwitnąć w towarzystwie tej cechy, nigdy się jednak jej nie ucząc i usychając w przypadku nieobecności tej osoby, która jest naszą podporą. Czyli w momencie jeśli mamy parę, w której jedna osoba ma energię i to nam się podoba, bo sami jesteśmy oklapnięci, to będziemy korzystać z tej osoby jak z tyczki, ona nas będzie kształtować, będziemy na niej wzrastać, ale jak nam ją usuną, to oklapniemy na glebę w jeszcze większym rozgardiaszu niż na początku. Znacie takie przypadki? A może coś na własnej skórze? Myślę, że każdy czuje, o czym mówię. 
Jeśli owijamy się wokół tej tyczki, która nas podtrzymuje, to może się tak stać, że zaczniemy odbierać drugiej osobie siły i entuzjazm. Być może niechcący będziemy stopować drugą osobę w działaniach, narzucać swój szablon działania. I wtedy ta druga osoba zacznie usychać i się łamać - co twarde, to kruche. 
Nie można żyć w czyimś cieniu, bo gdy ta druga osoba odejdzie, spali nas słońce. Albo mniej metaforycznie - jeśli zostawi nas chłop/dziewucha od której byliśmy uzależnieni, to wpadniemy w depresję. A przecież ani sztuka manipulacji, ani symbioza w związku to nie jest miłość. To zwykła, przekalkulowana znajomość, która w jakimś stopniu nam się opłaca.
Bywa, że ludzie po rozstaniach pakują się w takie relacje, bo pojawiła się pustka, którą trzeba czymś wypełnić. Najlepiej papą chlebową i zamalować pastą do zębów, żeby nie było widać, że farba odpadła (zapędy remontowe kolegów na praktykach terenowych, nie pytajcie :P). Tylko, że wtedy człowiek zakłada sobie opaskę na oczy i nie wie co właściwie poszło nie tak. Dlatego po rozstaniach zalecam zrobienie przymusowej przerwy i przemyślenie, co poszło nie tak. Wziąć odpowiedzialność za swój ogródek, wyplewić co nieco. 
Ach, musiałam to gdzieś ulać.