niedziela, 8 maja 2016

Do Włoch i z powrotem, czyli majówka, co miała być stopem

Zaczęło się od czwartku, 28 kwietnia, kiedy to wspaniała Sonia Warzyńska miała olśnić swoim głosem Teatr Wielki w Poznaniu w operze "Dydona i Eneasz". Tam chciałam rozpocząć majówkę, dlatego oprócz wełnianych skarpet, śpiwora i kilku t-shirtów załadowałam elegancką sukienkę i buty na obcasie. Dla sztuki mogę to tarabanić. Żeby nie było niespodzianek, odcinek Kraków - Poznań chciałam przebyć pociągiem. W końcu taka sztuka nie może mnie ominąć! Ten głos musi być usłyszany!
Przez komplikacje z moim elektronicznym biletem na pociąg (złośliwość losu?), musiałam pojechać innym 3 h później. Ale nic to - będę pół godziny przed operą, akurat żeby się przebrać i dojechać z dworca. Pomysł stopowania do Poznania odrzuciłam, w końcu chciałam NA PEWNO dotrzeć o określonej porze. Poczekałam, skoczyłam jeszcze na pół h zajęć na AGH i pojechałam. I tak jadę... Jadę... Aż się zatrzymaliśmy. W Lubomierzu (chyba), w połowie drogi. Pewna kobieta zakończyła żywot pod naszą rozpędzoną maszyną, jak się dowiedzieliśmy po pół godziny postoju. Kobieta, z której nie zostało nic, oprócz świadomości, że istniała. Zjechała się policja, żeby zbadać sprawę. Potrwa to co najmniej godzinę. Zebrałam manatki, wypadłam ze stojącego pociągu i poszłam łapać stopa. Nawet jeśli nie dojadę na czas, to przynajmniej wyrwę się z tego stanu zawieszenia, bezruchu ludzi wyglądających przez okna "czy może już coś wiadomo?". Kim była kobieta? Była zdesperowaną żoną alkoholika? Rozkojarzoną nastolatką? Nie mam pojęcia.
Stopowanie szło żółwim tempem - im bliżej Poznania, tym gorzej. W końcu dojechałam koło 22, już po operze. Wybacz Soniu, nie mogłam Ci zaklaskać, choć bardzo chciałam. W Poznaniu przenocował mnie kolega poznany na skokach spadochronowych we Lwowie. Damianie, złoty człowieku i wybawco - jeśli zawieje Cię kiedyś z dziewoją w moje strony, wiedz, że kąt się zawsze znajdzie! 

Piątek 29.04.
Potem stopem do Wrocka, do Kasi. Kierowca Nad Wyraz Pomocny podrzucił mnie na wylotówkę na Bielanach. Gęsto było od stopowiczów, ale znalazł się Kalifornijczyk, który nas podrzucił dalej - uwaga - pierwszy stop w życiu mojej team liderki z Akademii Przyszłości ^^. Dalej stopowałyśmy z Kasią w okolice Norymbergii, gdzie zastały nas mroki nieba i mruki ziemi. Dobra, rozbijamy się. Ach! Nie mamy namiotu, zbędny balast. Dobra, rozkładamy karimaty na oszronionej trawie. Pakujemy się w śpiwory, folię życia i śpimy. Z przerwami na przejeżdżające obok nocne pociągi. 

Sobota 30.04.
Rano przyjechała po nas już DO GRANIC MOŻLIWOŚCI stęskniona mama i przekonała, że musimy zajechać do niej, skoro tyyyle nam nagotowała. Olewamy zamek koło Monachium i jedziemy pod Stuttgart. Los spaceros, zabawos i obiados, do tego kaczki, łabędzie, sumy i inne szmery bajery w szuwarach. Noc oczywiście u mamy, ale żeby się nie rozpieszczać za bardzo komfortem, przeniosłyśmy się ze śpiworami na taras. Ponieważ miałyśmy pół dnia drogi w plecy, a dużo planów po drodze, poszukałyśmy szybkiego dojazdu do Mediolanu. W ruch poszedł blablacar, gdzie jeden kierowca, poinformował nas po rezerwacji o takiej drobnostce jak podniesienie ceny o 75% od tej podanej na stronie. Drugi z kolei, z którym się umówiłyśmy...

Niedziela 1.05.
... Zwyczajnie się nie pojawił o wyznaczonej porze i przestał odbierać telefon. Żeby zdążyć w wyznaczone punkty mama zaoferowała się nas podrzucić za Stuttgart, a ja, że mogę prowadzić. Nie spowodowałam żadnego wypadku, jest dobrze ^^
Pytając kierowców na stacji paliw złapałyśmy stopa (w końcu...) do Szwajcarii. Tata z 1,5 roczną córeczką o przecudnych loczkach, która ulubowała sobie zabawę w "zwiedzam Europę pacem po mapie", połączoną z jej rozdzieraniem. Ubawiłyśmy się przednio :D
Okolice Zurychu powitały nas deszczem, zimnem i chłodnymi nastrojami wśród kierowców. Ci którzy reagowali pozytywnie, no... Tak się akurat przypadkiem składało, że nie mają miejsca w aucie. I oczywiście obowiązkowo wszyscy bez wyjątku jechali gdzie indziej niż my. Oczywiście. Jak spotkam kiedyś Szwajcara pytającego o drogę na Wawel, to chyba mu przeciwny kierunek pokażę. Ciężarówki oczywiście wszystkie stały i czekały na zbawienie. Wszyscy ruszają dopiero jutro. Nie mamy tyle czasu. Jest pociąg do Milano za 40-60 euro. Ojjj tego też nie przyjmujemy. Łapiemy dalej stopa. Od jakiegoś wesołego chłopka, który nie mówił po polsku, dostałyśmy kalendarz i ulotkę zatytułowaną "jak trafię do nieba?". Kiedy Kasia rozgoryczona poszła utopić się w toalecie, zatrzymał się kierowca jadący do Francji. Paaanie! Do Francji?? ZAWSZE!!! Odległość nam się nie zmniejszy. Ale mentalność kierowców już tak. Kasia uratowana, ja uradowana, kierowca obładowany - jedziemy! :) Kierowca okazał się być inżynierem mechaniki, który dzięki swojej pracy miał okazję zwiedzić wszystkie kontynenty. Aaaa! Też chcę! :) Nasza trasa spełzywała w dół Francji - zatrzymaliśmy się w Chambery. Tak blisko Lyon, było by kogo odwiedzić... Ale czas nagli. Deszcz ustał, ziąb też. Można podładować telefon, jest wifi. I co najważniejsze - można poświergolić po francusku z obsługą stacji paliw :) Łazimy więc, pytamy nielicznych, ale jakże uprzejmych kierowców o podwózkę. Próbowałyśmy szczęścia na wylocie na autostradę, gdzie więcej aut, ale raczej słabo, żeby wyhamowali. Napisu na kartonie nie widać już w ogóle, zostaje nam tylko liczyć, że liczne odblaski coś dadzą.  Kiedy już szukałyśmy przytulnej norki do rozłożenia się do spania, na stację zajechał żółty busik. Myślę sobie - pewnie gość nas nie zabierze, ale z głupa zapytam, poćwiczę wymowę. "EskewuzaleąItali?" Chwila zadumy... Jessss! podwiezie nas do granicy. Sprzedawca ze stacji przypomniał mi o zostawionym telefonie (ufff, dobrze, że wcześniej nie złapałyśmy stopa), szczur przebiegł nam drogę. Można jechać dalej, jest już całkiem ciemno. Nasz nocny kierowca okazał się być zawodowym górołazem, wspinaczem i swoim busikiem obwoził turystów, z którymi się następnie wspinał po wyznaczonych trasach. Podwiózł nas do Oulx (Włochy!), gdzie z racji braku perspektyw na złapanie stopa i mocnego zmęczenia, postanowiłyśmy przekimać na stazione di treni. Poczekalnia była teoretycznie zamknięta, ale jak się ją obeszło dookoła, to znalazły się otwarte drzwi. Dałyśmy upust swojej radości i odtańczyłyśmy dziki, poczekalniowy taniec. Jak się później okazało, był na stacji stróż i nasze harce widział przez wielkie lustro weneckie. Niechcący powstał powód do tarzania się ze śmiechu xD

Poniedziałek 2.05.
Pociąg  do Turynu o 5:30, potem przesiadka do Mediolanu, potem przesiadka do Brescii, gdzie widzimy się z Cristiną (!!!). W Mediolanie głośniki poinformowały nas o opóźnieniach na naszej trasie o 120 minut... Serce weszło mi w płuca - mam nadzieję, że nikt nie ucierpiał tym razem. Ciągle miałam problemy z zasięgiem, więc kontakt z Akacją, która erasmusuje się obecnie w Milano, był utrudniony. Nasz pociąg miał opóźnienie "tylko" godzinę, więc poszłyśmy z Kasią AP na miasto. Takie mikrozwiedzanie, połączone z konsumpcją pizzy. Mało kto przygotowuje pizzę przed południem, trochę się ochodziłyśmy. Ale przynajmniej było tanio i smacznie :) 
(piszę Kasia AP dla rozróżnienia, Akacja to też Kasia)
Pociągiem do Brescii: miałyśmy wysiąść na przedostatnim przystanku i tak się jakoś zdarzyło... Że Kasia AP wysiadła, a przede mną drzwi już się zamknęły. I pojechałam dalej. Miałam przez moment chęć pociągnięcia za tę czerwoną rączkę do zatrzymywania pociągu, ale opanowałam żądze i wróciłam następnym pociągiem. Hue. Hue. Kanar na szczęście zaczął sprawdzanie biletów od ostatnich wagonów, w razie czego byłam gotowa mu wszystko wyjaśnić. Dobrze, że nie musiałam. W tym czasie Cristina przyjechała po nas na dworzec (nie zdziwiło jej to, że wysiadłam dalej :P ) iiii cieszyłyśmy się sobą nawzajem :) Wspaniale jest widzieć swoją przyjaciółkę u boku kochającego męża, widzieć, że wszystko czego potrzebuje, aby czuć się spełnioną, ma koło siebie. Z Cristiną poznałyśmy się, gdy przeprowadziłam się do Włoch. Chodziła do równoległej klasy i któregoś dnia po dłuższej obserwacji zapytała "to ty jesteś tą dziewczyną, która mówi po angielsku?". A potem już zawsze wracałyśmy razem ze szkoły (chyba, że była chora) i w zasadzie była jedyną szczerze życzliwą osobą w szkole. Włosi czują się lepsi od obcokrajowców, co Cri przerabiała na własnej skórze kilka lat wcześniej, po przyjeździe z rodzicami z Rumunii. 
Ale wracając do poniedziałku: Cristina pożywiła nas pysznymi wegetariałami i zabrała na malowniczą wyspę Iseo. Naokoło Brescii są góry, więc piękne widoki na wyciągnięcie ręki. Wyspa jest na tyle mała, że można ją obejść w 2 h. Jest pełna urokliwych domków. Poza może 2 karetkami i autobusem na wyspie tej nie ma samochodów, mieszkańcy przemieszczają się wyłącznie skuterami. Jest bajera ;) Dzielnica kotów i zachód słońca robiły dobrze naszym oczom. Z Iseo było widać jeszcze mniejszą wyspę, na której nikt nie mieszkał. Znajdował się tam zamek, ale nie było na nią kursów statkiem. Jednak niedługo mają pojawić się na wodzie oświetlone drewniane bele, które będą łączyć wyspy między sobą i z większym lądem oraz po których to będzie można się przemieszczać pieszo. Ktoś tak sobie wymyślił i tak jest. Za darmo. Całkiem sympatycznie, bym powiedziała :)

Wtorek 3.05.
Względnie rano z Cristiną wstałyśmy zażyć trochę sportu, a Kasia AP słońca. Mieszkają koło stadniny koni, gdzie pracuje Dimitri, mąż Cri, naokoło jest dużo pól uprawnych (kukurydza do biogazowni ^^), z dala od zgiełku rozbestwionego miasta, więc miałyśmy mnóstwo przestrzeni do nadrobienia nieodbytych rozmów. Są ludzie, z którymi życie łączy na zawsze, niezależnie od kilometrów. 
Szybki, prysznic, obiad i dawaaaj na dworzec po Akację! Żeby jak najoptymalniej wykorzystać czas razem nie wracałyśmy się już do Milano i Akacja przyjechała do Brescii. Jak zawsze piękna! Jak zawsze wspaniała! 
Często nie mogę wyjść z podziwu, jak piękni są przyjaciele. I już nie wiem, czy to kwestia powłoki, czy to świadomość, jak wspaniałymi ludźmi są wewnątrz. Z Akacją mieszkałam cały zeszły rok akademicki i to ona dawała mi napęd, abym nie poddawała się z papierami i wyjechała do Brazylii. Chylę przed Tobą czoło, dziewojo!
Cri pojechała do pracy, więc we 3 (z Akacją i Kasią AP) szturmowałyśmy miasto. W Brescii 2 (szklane wieżowce, konsumpcjonizm, profesjonalizm, -izm, -izm, metropolitański masochizm) zajrzałyśmy do pracy Cri. Potem na dworzec. Żeby się nie zgubić, szłyśmy zapamiętaną przeze mnie trasą (aż się dziwię, że pamięć zachowała zapis sprzed 10 lat). Zajrzałyśmy do hotelu prowadzonego przez zakonnice, w którym kiedyś mieszkałam z mamą, dalej włoskimi uliczkami do historycznego centrum, Duomo, na zamek... Potem znów centrum na spotkanie z Roxi, siostrą Cristiny :) Miała urodziny 3 dni temu, bardzo chciałam się z nią spotkać. Krótkie spotkanie, uczyła się do egzaminu, ale ważne, że się spotkałyśmy :) Dołączyła do nas Cristina i z Akacją poszłyśmy zobaczyć, jak słońce zachodzi nad miastem. 
Wracając zajrzałyśmy do mamy Cristiny. Była w swoim sklepie, w którym szyje buty na zamówienie, albo ze względów estetycznych, albo zdrowotnych. Wspaniała, wrażliwa kobieta, którą tak bardzo chce się przytulić, gdy się ją spotyka. 
Potem wieczorna dawka kalorii, w postaci pysznych lodów włoskich i już niestety Akacja musi wracać do Milano, we środę ma zajęcia. Pomachałyśmy sobie osmarkaną chusteczką. Adios amiga! Do następnego razu! Z dworca do auta miałyśmy z 15 minut, obrałyśmy nieco nierozsądną trasę, gdzie ciemnoskórzy kręcą się za jakąś ofiarą, która nie ogarnęła, że tędy lepiej nie. No i tacy za nami zaczęli iść. Zauważyłam, że idą za nami od dłuższego czasu - przyspieszyłyśmy na schodach. Oni też. Kuźwa! Nie dam nas pociąć, ani ograbić. Dzwonimy do Dimitra. "No cześć, zaraz się widzimy, jesteśmy prawie na miejscu". Odpuścili, zawrócili. Są miejsca i ludzie, kiedy lepiej kierować się stereotypami. 
Kolacja, mycie, spanko. Dzień wystarczająco pełny wrażeń dla Kasi, więc zaraz zasnęła. Ale z Cri nie było mowy o spaniu. Za długo się nie widziałyśmy, więc siadłyśmy w kuchni i po cichutku wymieniałam jej struny od gitary, które kiedyś jej wysłałam w liście - trzymała je do teraz i postanowiła nauczyć się grać, aby mieć coś wspólnego. Mimo dzielących kilometrów. Jeśli rzygacie teraz tęczą, to sory, ale tak musi być ;) I rozmawiałyśmy dłuuuugo długo. Nadrobić jak najwięcej czasu. Który jest przecież taki względny.

Środa 4.05.
Czas na wylotówkę. W drodze do pracy Cri podwiozła nas na stację paliw, skąd miałyśmy łapać stopa. Pogoda sprzyjała, skoczyłam do supermarketu po miód kasztanowy i jakieś dziwne owoce, które smakowały ni to jak pomarańcza, ni to jak brzoskwinia. Po chyba pół godziny, a może godzinie łapania zatrzymało nam się dwóch Włochów. Oczywiście kierowca też kiedyś jeździł stopem, stąd jego pozytywne nastawienie. Był już po 50-tce, ale grał w zespole rockowym (reaktywacja zespołu z młodzieńczych lat), podróż minęła na bardzo wesołej rozmowie. I to był nasz jedyny stop we Włoszech. Co prawda łapałyśmy przez parę godzin, zmieniałyśmy miejsca, aż w końcu zrobiło się ciemno i musiałyśmy znaleźć miejsce do przenocowania. Z wjazdu na autostradę do Venezii przeszłyśmy się pieszo pod jeden most - zbyt oświetlony. Kilometr albo 2 dalej był kolejny, bardziej wiekowy. A kawałek za nim zamek. Hmmm... A może by tak nocleg na zamku? W tym czasie mama bardzo aktywnie do nas wydzwaniała i koniecznie chciała nas stamtąd wydostać. Znowu próba z blablacarem, znowu niewypał. To nic, mamy do zdobycia zamek w Pesciera del Garda. Mimochodem udało się odwiedzić jezioro Garda, które wykleśliłyśmy z podróży ze względu na ograniczenia czasowe. Zbadałyśmy teren. Z dziedzińca wchodziło się na wieże i mury obronne obrośnięte trawą, nikt tam nie zaglądał już o tej porze. Ciepnęłyśmy plecaki w krzak i ruszyłyśmy na podbój miasta. Kolacja? Margherita za 4,50. Idealnie. Na wynos, zjemy patrząc na światełka na jeziorze. Woda z ulicznych kranów pitna. Nic nam więcej nie trzeba do szczęścia tego wieczoru. No może jeszcze jakiś pociąg z rana. O 6:30 o ile mnie pamięć nie myli jest do Venezii. Ok. A teraz do spania. Tej nocy folia życia chroniła od wiatru i porannego deszczu. Ale poza tym to było super ciepło. 

Czwartek 5.05
O 5 zwinęłyśmy manatki (deszcz), nabyłyśmy bilety na ciuchcię, opyliłyśmy resztki zapasów z Polski (konserwe i syr) i pojechałyśmy do Venezii. Kasia AP jarała się jak pochodnia ^^. Chodziłyśmy, zwiedzałyśmy, aż w końcu nasycone artyzmem miasta poszłyśmy na wylotówkę. Info dla turystów: we Włoszech jeśli jest miejsce z wifi, to nie znaczy, że jest tam internet dla turystów. Dla tubylców owszem. Ale nie dla obcokrajowców - żeby korzystać, trzeba się rejestrować włoskim numerem telefonu. Na wylotówce spędziłyśmy trochę czasu, jak ktoś wjeżdżał na stację paliw, to oczywiście nie jechał w naszą stronę, zawsze w przeciwną. Zdawało się, że chce powiedzieć: "ja nie mam auta". Tak upłynęło nam parę godzin. Aż zaczęłyśmy szukać alternatywy. Na przykład pociągi, autobusy, forum autostopowe, nieszczęsne blablacar. Tym razem bla ogarniał kuzyn, ale jak nie ma odzewu ze strony kierowcy, to nawet najlepsze chęci nie pomogą. Dezinformacja na dworcu w kwestii pociągów sprawiła, że zostało nam jechać o 21 pociągiem do Wiednia. Był jeden bar z wifi, gdzie ono rzeczywiście działało. Dało się to poznać po chmurze otaczających go nastolatków z telefonami.I my dołączyłyśmy, tylko już nie nastolatki. I obładowane plecakami. Jesss! Ktoś odpowiedział nam na forum, że w południe jedzie z Wiednia do Krk. Brak wcześniejszej alternatywy typu Polski Bus.

Piątek 6.05.
O 8 rano dojechałyśmy do Wiednia, do 12 czas, żeby zwiedzić miasto. Na pierwszy rzut poszedł Belweder z ogrodami. Info od naszego kierowcy - będę koło 14. Ok, na spokojnie tam dotrzemy z buta, zwiedzając miasto. Za jakiś czas dzwonimy, żeby się upewnić, gdzie dokładnie się dostać. Kierowca będzie jednak koło 16, bo cośtam. O 15 dostajemy info, że szef zmienił trasę i musiałybyśmy się dostać do... Nawet nie wiadomo gdzie. Dobra, wracamy do centrum, może zdążymy jeszcze na Polskiego Busa o 16:30... Metro na gapę, potem szybkim tempem na dworzec, bilety przez internet (tu przynajmniej wifi działa jak trzeba). Jest nasz kochany! Czerwony! Zawiezie do domu! Będziemy na północ, dobę później, niż było zamierzone. Trudno. Wesoła brygada załadowała nasze bagaże i jedziemy. Autostop we Włoszech wybity z głowy na przynajmniej parę miesięcy. 

Kasi AP słowa na podsumowanie:
"Boże, jeśli pozwolisz mi dojechać do domu, to obiecuję, że już nigdy nie będę łapać stopa"
...
Zdjęcia dojdą przy innej okazji ;)