czwartek, 27 sierpnia 2015


Czas rozstania dzisiaj, łezka w oku i tym podobne. Magda po 2 miesiącach w Brazylii zwija się do PL, żeby po 2 tygodniach pojechać na pół roku na erasmusa. Dni po powrocie z Foz nieco bardziej pracowite, nieco bardziej deszczowe... O 5:30 odjeżdża bus Magdy, więc zawijam się do spania.

A co tam. Dorzucę papugi z parku ptaków.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

19/08 (środa) Botucatu - Foz do Iguaçu

Po powrocie z uczelni zabrałyśmy się z Magdą onibusem na wylotową z miasta. Celem było Ourinhos (niecałe 200 km do pokonania), z którego jechał najtańszy autobus do Foz. Przemiły kierowca autobusu zatrzymywał się jednej starszej pasażerce kilka razy - nie była pewna, gdzie chce wysiąść - a gdy zapytałyśmy o miejsce do stopowania - zatrzymał się nam pośrodku drogi, starannie wytłumaczył gdzie możemy łapać stopa i pomachał na do widzenia :)



Trochę nam zeszło, zanim wsiadłyśmy do pierwszego stopa. Był ciężarowiec, jadący do Kurtyby, były ziomeczki do Sao Paulo... Wsiadłyśmy w końcu do kolejnej ciężarówki, którą podjechałyśmy jakieś 30 km do rozjazdu. Tam zatrzymało się PIERWSZE nadciągające auto - starszy pan, sprzedający artykuły szkolne - dostałyśmy po notesiku :)

Ja, Magda i nasz wybawca :)




Galopujące strusie o zachodzie słońca :D


bardzo sympatycznie się rozmawiało (a Magdzie spało :P ), niestety zdążyło się ściemnić, a tu jeszcze 100 km do Ourinhos... Wysiadłysmy na stacji paliw, na której jakimś cudem czekał autobus do Ourinhos, którym udalo się dojechać na 10 minut przed odjazdem autokaru do Foz. Jeszcze około 10 h w autobusie i będziemy na miejscu! Podnózki - świetnie rozwiązane. Klima - myślałam, że nie doczekam rana przy takim chłodzeniu (taaak, rozmawiałam z kierowcą, żeby zredukował). Ze stacji w Foz odebrał nas (dołaczyła do nas Asia i Ivana) Fabio z couchsurfingu - było to bardzo miłe :)


Ogarnęłyśmy się nieco i poinstruowane pojechałyśmy miejskim na cataratas do Foz, czyli osławione wodospady Parany. Brazylijska strona...






Można stracić ręcę














Nie dawaj zwierzynie większego burgera, niż ich głowa


Wiecie jak to jest ze zdjęciami! Człowiek robi ich tysiąc, żeby jak najlepiej uchwycić piękno natury, po czym okazuje się, że ciągle to jeszcze nie to! Zdjęcia mają ten mankament, że nie potrafią oddać nieograniczonej przestrzeni, zapachu powietrza i - przede wszystkim - więżą obraz, podczas gdy rzeczywistość Cię nią obdarowuje.






























Przez zmoczony obiektyw wyglądam, jakbym sama się zmoczyła... :D


Tęcza!






znajdź człowieka na obrazku


coś w stylu windy








Naucz się kochać wolność i przestań się bać niewiadomych. Zobaczysz, że sprawy zaczną układać się w logiczną całość ;)
Do Parku Ptaków zajrzeliśmy z Fabiem, który do nas dojechał. Wykorzystaliśmy czas zwiedzania do maximum, ale to i tak za mało. Zawsze za mało. Można cały dzień polować wzrokiem na kolibry zawieszające się na moment nad nektarem, potężne niebieskie ary, czy przerośnięte motyle. Szkoda tylko, że musiałam na czas zwiedzania spłaszczyć orkę...
Paragwajskie miasto przy granicy wyglądało jak jeden wielki stragan, frajda z wbitych do paszportu pieczątek była ogromna :) W Paragwaju po raz pierwszy spróbowałam lodów awokadowych - polecam na równi z lodami kukurydzianymi!
Fernando odstawił nas z powrotem pod dom i wrócił do swoich pacjentów (kilka miesięcy temu zaczął pracę jako lekarz pierwszego kontaktu), a my wzięłyśmy się za pieczenie placka jogurtowego z jabłkami dla Fabia. Ponieważ następny dzień miał być baaardzo długi (wypad na wodospady po argentyńskiej stronie = mnogość kroków), ograniczyłyśmy się do wieczoru w domu w mniejszym gronie. Co miało swój urok (tak jak pieseł, który krążył wszędzie i wtykał mokry nos).
Sobota - tego dnia grono się nam poszerzyło. Nie, nikt nie utył w jedną noc. Dołączył do nas wcześniej wspomniany Miguel z Zaragozy i przyprowadził dwójkę znajomych z hostelu, w którym pomieszkiwał: Włoszkę Virginię i Brazyla Fernanda. Po paru zawirowaniach z wymianą waluty na granicy ("czemu dostaliśmy połowę mniej??"), wątpliwościami przy pieczątkowaniu paszportów ("czy pani z okienka nie powinna mi oddać tego papierka?") i pomyleniem autobusów ("nooo musimy teraz zapłacić 25 reali zamiast 5...") NARESZCIE dotarliśmy na miejsce. Szybko kupiliśmy bilety (brak kolejek jak na razie) i spotkaliśmy się z 3 ziomeczków z Argentyny, którzy dołączyli do wydarzenia, utworzonego przeze mnie na couchsurfingu. Myślałam, że po zobaczeniu brazylijskiej strony będzie to po prostu widok podobny, tylko trochę pod innym kątem. Baaaardzo się myliłam! Tym razem wodospady obserwowaliśmy z góry, nie widząc ich końca przez wzbijającą się mleczną parę wodną. Argentyńczycy powiedzieli nam, że jest to miejsce samobójstw. Ostatni desperat skoczył stąd miesiąc temu. Kiedy życie się wali - należy zmienić środowisko, a nie dać się wchłonąć. Mam nadzieję, że to rozumiesz, bliżej nieokreślony czytelniku.

Niedziela leniwie wypuściła nas na powietrze. Zanim ogarnęłyśmy się z pakowaniem, jedzeniem (ekscytacja wszędobylskiego pieseła utrudniała te procesy) dobiło chyba południe... Zajechaliśmy z Fabiem do świątyni buddyjskiej, skoczyliśmy na lody kukurydziane, marakujowe i jakie tam jeszcze, na chwilę pod meczet... Nie udało mi się przekonać, że może by jeszcze zajrzeć po prostu do kościoła. Cóż, nadrobię we własnym zakresie. Przed wyjazdem pojechaliśmy jeszcze do chińskiej restauracji, którą prowadzi Fabio z bratem, zjedliśmy co nieco (m. in, smażona tapioka i "frytki" z polenty).
Dojechałyśmy do Ourinhos, stamtąd łapałyśmy stopa do Botucatu. Po raz kolejny ludzie o dziwo nie okazali się psychopatami, złodziejami i innymi elementami, o jakie większość społeczeństwa podejrzewa większość społeczeństwa.



W Foz do Iguacu padłyśmy ofiarą kradzieży. Koło wodospadów kręci się sporo futerkowych typków o prążkowanych ogonach. Ivana uśpiła swoją czujność, wyjmując przygotowywane rano bułki - skok! Z niewiadomo której strony - i już wydłużony ryjek penetrował porwaną torbę z jedzeniem!


Nieważne, że uciekając zgubił jedną bułkę... :D Cóż za przebiegłe zwierzę.


Tego samego dnia chciałyśmy odwiedzić jeszcze park ptaków. Ciężko było opuścić potężne, piękne wodospady - chciało by się tam zostać na jeszcze parę godzin.













Wieczorem wyskoczyliśmy w szóstkę na disko z muzyką na żywo ( dołączył do nas Miguel z Zaragozy, który znalazł nas na cs). Miało być sambowo, było bardziej sertanejo, ale i tak pobawilimy, potańcowalimy... W barach, sklepach często się dostaje na wejściu kartę, na którą nabijane są zamówienia i płaci się przy wyjściu. Gorzej jak się ją zgubi, bo Cię nie wypuszczą (zostaniesz tam na wieki wieków, aż się zaczniesz rozkładać, a wtedy to już chyba muszą wyprosić lokalu :D). Asia znalazła w łazience czyjąś kartę razem z dokumentem i luźnymi realami, którą zwróciliśmy do kasy.




Piątek - nieco niedospane (może poza Ivaną, która wczoraj się z nami nie wybrała) ale szczęśliwe przywitałyśmy się z Fernandem z Paragwaju, którego poznałyśmy przez couchsurfing. Przyjechał po nas autem (!) pod dom u Fabia, czyli do Brazylii (!!!), oprowadził po mieście, gdzie razem przyszamaliśmy m. in. przysmaki z kukurydzy ( :) :) :) ) i pokazał NAJWIĘKSZĄ HYDROELEKTROWNIĘ NA ŚWIEEEECIE! No dobra - Chiny mają większą. Ale co z tego. Na widok Itaipu (śpiewające skały) i tak nam opadły kopary. Zwłaszcza wizja, że gdyby ta zapora puściła, gdy tam staliśmy... Nie zdążylibyśmy nawet popuścić z wrażenia.
























Widziałam kolejnego samobójcę z przypadku: motyl lecący tuż nad spadającą wodą. Zbliżył się do niej za bardzo i zastał wchłonięty.




Wieczorem poszliśmy do Rafain chopp, bardzo fajnego baru z muzyką na żywo (sertanejo oczywiście :D ), kolejną ekipką z CS, z hostelu, ludźmi z autobusu (skąd Francuz i Ukrainka w Argentynie?). Oczywiście były też Asia i Ivana. Fabio z Magdą dołączyli później. Mimo, że lokal nie był stworzony z myślą o tańczeniu, to spontanicznie wyszły nam jakieś tańce (nareszcie!). Generalnie wieczór bardzo się udał :)




Części zdjęć jeszcze nie mam - są na aparacie Asi, czyli szybko ich nie dostanę... ;P














kadzidła i mistrzyni drugiego planu


Mango, ale nie telezakupy, a drzewo. A pod nim bejbi mangiątka :D


Pępek x i kwiatki na sutkach... To jest to!


chwila na relaks :)


niechętnie oderwałam się od tego miejsca...


No i meczet. Gdzieś tam po drodze.


W wielu miejscach możesz na moment stać się kimś innym


Drzewo, na którym duma ucierpiała - nie dość, że pies osaczył, to jeszcze osa w poślad ubodła...








Jest niedziela, 22:51 czasu brazylskiego. Mamy półgodzinny postój na którymś z dworców między Foz do Iguaçu, a Ourinhos. Daleko od domu - jakiegokolwiek - zbieramy siły po długim, emocjonującym weekendzie. Trudno się było rozstać, zwłaszcza Magdzie, która najwcześniej z nas opuszcza Brazylię. Żegnając się z Asią, Ivaną i Fabiem się całkiem rozkleiła. Wyściskaliśmy się, jakby to był ostatni raz, kiedy się widzimy - a przecież za parę miesięcy spotkamy się wszyscy w Bułgarii, Magdaleno :)





Stałyśmy w miejscu, które jak się później dowiedziałyśmy nie było możliwości dostać się do domu. Dlatego ten przemiły jegomość podrzucił nas po godzinie stania na wylotówkę z Ourinhos. Tym razem w dobrym kierunku.


Za to zdjęcie dostałam beszta ("czemu musisz robić zdjęcia pająkom, martwym ptakom i psom robiącym kupę?! Czemu?!")








Pokaz siły w mniej zauważalnej skali


Banaanaaana!


O. Tak my se jechały.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Z dworcowego wifi:
Cała podróż w ten weekend ogarnięta caronami z grup na fb (ach te emocje! Odpiszą, czy nie? Znajdzie się podwózka?). Piątek w Sao Paulo, uliczne stragany i pierścionek z drutu ("nie wszystko można kupić, ten pierścionek można tylko dostać"- mówił Argentyńczyk, gdy go skręcał). Sobota? Plaże Guaruia i wschodzące słońce nad nimi - nie wszystkim udało się zebrać - i nie nudzące się nigdy skakanie na fale :D
Z apartamentu widok na wodę wpełzującą na drobniusieńki piasek, trzeszczący pod stopami jak śnieg, ale nieco... cieplejszy ;)
Co było wisienką na torcie było... No nie wiem. Czy to pyszne jedzenie, czy Ci przemili ludzie, tak zafascynowani realiami Polski, czy ciepła, słona woda... Może... NAJLEPSZE NA ŚWIECIE SURFOWANIE!!! Zaledwie liznęłyśmy temat. Ale było super. Jeszcze!!! :D
Ten weekend nie był by tak cudowny, gdyby nie ludzie, których spotkaliśmy na stopie parę tygodni temu - Edna i Milton to nasze anioły :)
Łezka w oku, jak się na dworcu żegnaliśmy.

dorzucam parę zdjęć:
 ze stadionu w Sao Paulo...

 z ulic...
i parku...
 gdzie ludzie bezkarnie zażywają relaksu
 to ja w takim razie zażyję tej oto łodzi, jak już jest
 i tego oto drzewa
 co poniektórzy czekają, aż zemrę

 lecz nie wypali nas słońce i nie wysuszy ziemia

 i nie przerażą nagłówki w gazetach (tak, mijaliśmy strajki)
 gdyby drzewa się bały rosnąć
 wyglądały by tak

 a przecież nie wyglądają!
 lody o smaku mleka skondensowanego - uwielbianego wszem i wobec

 Argentyńczyk od podarowanego pierścionka

 W wielkim mieście. Po prostu w wielkim mieście.
 Na 20. piętrze
 a potem na 7.
 w mniejszym mieście
 przez okno było słychać szum i nie były to samochody :)
 dlatego czym prędzej z rańca poszlimy sprawdzić, czy słońce też wstanie
 nie wiem, o której tu przyszedł, być może jest tu od zawsze?
 Z Edną :)


 Edna i Milton, czyli nasze anioły w podróży


 Rano wszyscy łowią.
 No... Prawie wszyscy :D
 Wstawać! Ocean czeka!
 I pao de quijo też czeka, tylko trochę inaczej

 Orka Orka, pamiętasz lato ze snów...


 zbieg okoliczności: fala, deska i Vero
 ...i Magda ...i mała dziewczynka, która też chciała popływać
O i pakiet podróżniczy ;)