poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Palec upodabniający się do ubitego banana
Za sprawą współskoku z orką. W porównaniu do zamknięcia palca w aucie (różnie bywa z moją koncentracją :P ), to można uznać, że wszystko wporzo. To tak, żeby Asia nie czuła się samotna z zażyletkowanym wskazującym.
Czasu mało! Ciągle za mało, żeby pisać codziennie i o wszystkim, ale postaram się nadrobić. Zatem mamy poniedziałek, jest wieczór i w końcu mam chwilę na  morskie opowieści. 
Dawno dawno temu (czyt. w sobotę) przybyli zza wzgórz wielu (czyt. z Bauru) strudzeni pyłem drogi podróżnicy (czyt. Asia, Ben - pseudonim Pen, Marina, Ivana i Daniel) z odległych krajów (Polska, Tunezja, Chorwacja x2, Malta). Gdy strawa na wagę wypełniła nasze brzuchy (aby znowu nie dowalić ponad pół kilo żarcia na talerz zastosowałam metodę Asi - wypełnić przestrzeń sałatą), a słońce wypuściło ostatnie podrygi na horyzoncie, zaczęliśmy preparować leczo i caipirinię (limonki, cukier, bimber trzcinowy). Przez chwilę - widząc orzeźwiające limonki - wydawało mi się smakowite. Nie. Jednak smak alkoholu psuje smak limonki - wróciłam do niewinnej wersji - lemoniada. Nasze Brazylki zaprosiły nas do swoich ziomków w republice o dwuznacznej nazwie "Cata Pu(l)ta". Typowe mieszkanie samców, od plakatów, po układ przestrzenny bałaganu ;D ale miało swój klimacik. I... Na wielkiej ławie (chyba ją sprzątnęli z jakiegoś ogródka piwnego) leżała... Czekała... Wręcz przywoływała... Gitara! :D No to wiadomo, że będzie dobry wieczór :D Parczi in hauzi! Jak mawiają tubylcy. Nieśmiało zaczęły rozbrzmiewać pieśni z różnych stron świata. "Hej sokoły" przypadły do gustu, zwłaszcza Kibi (nasza współlokatorka), więc się powtórzyły... Nie jeden raz :D Przy akompaniamencie bębnów, tamburyna i gitary prześpiewaliśmy cały wieczór, od brazylijskiego sertanejo, przez ciche, acz klimatyczne maltańskie utwory, po Doorsów, czy Beatelsów. Popłyń do Rio w obu wersjach językowych? Czemu nie! 
... I tak do 4 rano.
:D

Trochę później niż zamierzaliśmy zwlekliśmy się z wyr. Nasz ulubiony taksówkarz, włączający licznik z opóźnieniem z pomocą kolegi w drugiej taksie zawieźli nas nad wodospad w Demetrii (obrzeża Botucatu ponoć, ale zanim tam dotarliśmy to minął chyba miesiąc). Taksówkarze nieco zatracili drogę i tak się plątaliśmy i cofaliśmy i dopytywaliśmy i staliśmy, a czerwony pył drogi omiatał blaszaną maszynę. Zatrzymaliśmy się przy domu na pustkowiu. "To teren prywatny, nie można tam dojechać" powiedział kierowca. "Dobra dobra" odpowiedziałam. Po kilku telefonach ( Brazyli już byli na miejscu, więc się jednak dało) dojechalimy na miejsce. Zbiorowisko przy aucie zżeranym przez rdzę i rudy kurz. Próbują opuścić szybę. Zgubili kluczyki? Nie. W środku szczeka pies i niedługo pewnie się ugotuje, bo słońce nie daje o sobie zapomnieć. Auto udało się otworzyć, pies dostał wodę w pojemniku po ananasie. Nie mamy pojęcia kto zostawił psa w aucie. 

Wodospad! Niesamowity. Zdecydowanie mokry. Są pokręcone psy, jak ostatnio. Brazyle przywieźli ze sobą grilla i zaczęli kroczyć po wodzie. Nieśmiało, bo nieśmiało, ale poszłyśmy ich tropem. Nagle plusk! Któryś wyleciał na lianie do wody! Ooo nie, na pewno nie skoczymy. Przecież mogą tam być skały, krwiożercze bestie... No nic nie widać w tej wodzie! Jest ruda, jak ziemia naokoło. 

Następny skok!
I następny!
Puszczali się liny (jak się później przekonałyśmy), nie liany, ale i tak nieźle podnosiło ciśnienie. Korci, żeby spróbować. Dzień taki gorący, a woda taka... Mokra. I przypomina się Świtezianka: 
"(...) I chciałby skoczyć i nie chce.
Lecz modra woda prysnąwszy z brzegu
z lekka mu stopy załechce (...)"

Z liną w ręku i z perspektywą, że zaraz zawisnę na linie nie mogłam się przemóc. Najgorszy moment! Bo to takie wbrew logice. Stałam tam chyba dłużej niż przed skokiem na bungee i nie mogłam się zebrać. Orko, towarzyszko, zrobimy to razem!
Oeoeoeoeoeeooooo! 
Gdy wyszłam z wody i upewniłam się, że dzierżę wszystkie kończyny, poczułam, że woda była lodowata :P Kierowcy też by chętnie popływali, ale nie wzięli nic na przebranie. Powinni wozić ze sobą mały zestaw wakacyjny. Wróć! Zimowy. Wrócilimy do doma na leczo, kolega z Malty zapytał, czy może pożyczyć na chwilę mapkę miasta i gdzie jest katedra na mapie. Jasne, oglądaj, korzystaj. Gdy jedzonko wlazło na stół zorientowaliśmy się, że coś nie gra - nigdzie nie ma Daniela. No tak. Ciemno za oknem się robi, a nasz gość wyrwał się sam na miasto. Szkoda tylko, że nie uprzedził (mieliśmy iść razem), nie mamy do niego numeru i nie zna adresu. I że wyrwał się sam, wieczorem. Z mapką jak gringo (tak określają anglojęzycznych turystów. Powstało nawet pojęcie gringofobia, jako, że znajomość angielskiego jest tu znikoma). Poszłyśmy więc z Ivaną w jego ślady do katedry, licząc na to, że go gdzieś spotkamy i wrócimy razem do domu. Katedra okazała się być zamknięta (! niedziela!), z okazji święta patronki (!!!), dlatego przed wejściem rozstawiono ogroooomny namiot, w którym masa ludzi przy stolikach grała w bingo, a wszędzie pachniało kaloriami. Wpuścił nas przez bramkę jakiś kościelny jegomość, ale powiedział, że do środka nie wejdziemy, bo pozamykane. Mszy nam odmówili. Kolegę zabrali. O, sms od Asi - wrócił. Pozostaje nam napaść się truskawkami w czekoladzie na patyku i karmelizowanym kokosem. Nie, nie zaatakować. Spożyć. 
Rano na uczelnię (rano grawitacja silniej działa). Przepiórcze jajka sadzone na śniadanie? Czemu nie. Koło południa spotkaliśmy się, żeby tym razem zajrzeć do białego kościoła na wzgórzu, który widać z UNESP (uczelni). Widok na miasto i bajeczna pogoda sprawiały, że ciężko było odkleić się od kamiennych schodów. Nie zajrzeliśmy do wnętrza, budynku, kościół niestety nie posiadał klamek, tylko dziurę po niej, przez którą jednym okiem zerknęliśmy (tak, takim wspólnym). Powrót stopem do domu. Nasza gospodyni znowu dziś nie przyszła, nie powiadamiając o takim zamiarze, więc obiadu w domu nie było. Szukaliśmy otwartego baru z pasteo, ale wszystko pozamykane o tej porze. Po pół godziny chodzenia znaleźliśmy tani bar z pasteo, a obok z lodami Acai, którego bardzo chcieli spróbować nasi znajomi. Czas gonił, dlatego niedługo potem pożegnaliśmy Baurowiczów. Pozostało ogarnąć kuchnię, czekającą na Ninię. Szykować się na imprezę w republice. A jak już się wyszykowałyśmy, okazało się, że jednak nie jedziemy. To trochę smutne. A może nie. W sumie to nie wiem, zawsze mi się myli (z dedykacją dla Akacji, jeśli to czyta :D ),

Leczo przed (brak zdjęcia po, byliśmy zbyt głodni, żeby o tym pamiętać)
z braku śniegu przyszedł z dziadkiem pozjeżdżać na tekturze :)

Koło muzeum kawy
Kawy wór



Miało być bardzo poważnie. Tylko Magda coś się nie mogła opanować :D
kawa
Garbusy są tu równie często spotykane jak jeszcze parę lat temu u nas maluchy

Spadam na bambus


Przy niektórych roślinach można się poczuć jak Alicja w krainie czarów. Po zjedzeniu odpowiedniego ciasteczka.
Idę spokojnie ulicą, a tu garbus na mnie ląduje. Co zrobić? Zdjęcie.
Poooopłyń... Gdzie ananas dojrzewa!
Caschuera Demetria
jak prawdziwe łososie
Orka forever!
Dzikie skoki :D
I widoki

Nasza jakże egzotyczna Magda :D

W wodzie po kostki... Lodu.


Urocza Aisin
I wesoła Kibi
A tu ksywki nie pamiętam :P
Znajdź na zdjęciu człowieka
Inaczej ten pies najdzie Cię w nocy, drogi czytelniku
Kościół bez klamki
Tak oglądaliśmy wnętrze kościoła :D Dobrze, że nie było tej klamki, bo zasłaniałaby otwór...
Wielki niebieski kosz na śmieci i żółte drzewo
Czy widzisz żółtego motyla?

Prędkość względna. Dla mnie pociąg pędził jak szalony, dla Daniela miał postój.
Krążył nad nami, aż przysiadł.
W zasadzie to nie wiem, o co chodziło z tym zdjęciem. Powiedzmy, że to metafora życia.

Czasem siada tu chłopak z gitarą i roznosi po okolicy drżenie strun.
No to już wiemy! Jak rosną banany
Deser Açai. Wiem, wygląda jak kupa (ale nią nie jest)
O. I kościół na wzgórzu. Wzgórze też nie ma klamek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz