piątek, 31 lipca 2015


Jeden z dni, który nie zapisze się niczym szczególnym w historii. Rano uczelnia. Mimo, że wszyscy smacznie spali i chętnie też bym jeszcze pospała, to po wyjściu na zewnątrz ucieszyłam się, że nie kiszę się w domu. Na uczelni pustki - większość studentów jest na feriach, a biorąc pod uwagę, że jest piątek - mało kto kala się pracą. Może poza robotnikami jak zwykle przerzucającymi piach i cegły. Budowanie domów idzie tu bardzo leniwym tempem: przenosi się materiał z miejsca na miejsce, a jedna ściana budowana może być nawet kilka dni. Któregoś dnia nagrałyśmy z Magdą filmik, jak robotnicy przerzucają po 2 cegły na piętro budynku. Da się to zrobić inaczej, szybciej. Ale po co? Przecież nikomu się nie spieszy w tym kraju. Na uczelnię dojechałam na stopa ze studentem na kacu. Wciąż zaskakuje mnie, gdy ktoś po piwie lub na kacu decyduje się na prowadzenie auta. A jeszcze bardziej to, że mimo wyboistych dróg, dużych spadków terenu i... Różnych stanów, wypadki należą do rzadkości. Mimo wszystko.
Wracając z uczelni przyczaiłam się z aparatem na kolibry. Dziady są okropnie szybkie! A w zestawieniu z moim opóźnionym refleksem - bardzo trudne do uchwycenia. Zaszywały się między gałęziami, gdy tylko udało mi się je namierzyć. W końcu zaczęłam robić losowe zdjęcia :D
Miała nadzieję, że gdzieś się dziś wyrwiemy, skoczymy na miasto lub do parku... Cokolwiek. Wielki Leń zawładnął jednak sercami współlokatorek. Drażni mnie, gdy ktoś mówi "tak, jasne, chętnie pójdę", więc czekam i czekam, aż w końcu robi się ciemno i już nigdzie nie da się wyjść samemu. Wolę mimo wszystko kiedy ktoś powie "nie chce mi się nigdzie ruszać". Szkoda tracić czas, w końcu jest go tak mało! Coraz mniej! W ten sam sposób przekisił się wczorajszy wieczór - "idziemy potańczyć?" "jasne, chętnie". 3 h później... Dalej siedzimy w domu i nikt nie jest się w stanie określić, czy wóz, czy przewóz. Ehhhhh... Takie wylewy frustracji :P wieczorne bieganie trochę wynagrodziło zmarnowane popołudnie. Bieganie w pojedynkę wiązało się jednak z ograniczeniem do najbliższych uliczek (nie dość, żem ślepa, to z krótką pamięcią). Warto było zobaczyć blue moon na tle miasta, znaleźć nocny kwiat "dama da noite", którego zapach będzie mi dziś towarzyszył. W przeciwieństwie do większości tutejszych kwiatów jest bardzo intensywny, przypomina bez. Cieszę się, że jutro przyjeżdżają znajomi z Bauru :) Bardzo chcę się gdzieś wyrwać!
 Oto prawdziwy powód motywacji do ćwiczeń! Spalić, żeby móc zjeść więcej! :D
 Krzak obsiadły kwiaty
 choć piękne, zapachu im brak
 wery profesjonal zamknięcie domów

 Nieodłączny element brazylijskiej ulicy - psy. Małe, duże, kudłate...
 ... w kubraczkach... Zima w pełni.
 Kaktusy przydają się, jeśli nie chcesz zbyt wiele robić koło domowych roślin. Podlewasz rzadko, nie trzeba nic grabić, no i wracając do domu wiesz, że to tu.
 Botucatu jest ubogie w kosze na śmieci. A jeśli już jakieś są, to wyglądają mniej więcej tak
 Coś na kształt gołębia, ale ciut mniejsze. I bardziej wdzięczne ptaszysko :)
 Wyzwanie nr 1: znajdź kolibra


 Kosze na śmieci. Warte niejednego zdjęcia!
 Każdy ma jakieś miejsce dla siebie. Starsi panowie uwielbiają posiedzieć razem, leniwie popijając brazylijskie piwo Brahma. Zdarzają się mniejsze bary - mieszczące jeden stolik, 2 krzesełka i sprzedawcę. Ludzie wtedy siedzą lub stoją przed barem, nie przeganiani chłodem nocy.
 kolejny pomysł na kosz na śmieci. Co jakiś czas powstaje tam pomnik śmieci.
 Przerost formy nad treścią w pełnym wymiarze.
 Tak. To jest jedzenie, zgadza się. Fasolka i ryż - nieodłączne elementy obiadu w Brazylii.
Warzywo, któremu nie mogłam się oprzeć w sklepie. Łatwo przynieść do domu, ale jak to teraz zjeść? Po obraniu przypomina białego ziemniaka, z tą różnicą, że pokrywa się śluzem. Po ugotowaniu nie porywa smakiem. Cara jaki jest, każdy widzi.

czwartek, 30 lipca 2015

Widok wysportowanych ludzi w Rio ćwiczących przy każdej plaży o każdej możliwej porze sprawił, że nieco krytyczniej spojrzałam na własną wątłość. Nie mam zamiaru jednak popadać w kompleksy, kiedy na yt jest Mel B i jej 10-minutowe treningi! ;) Zatem od 2 dni zaprawiam się w rzeźbieniu i już są pierwsze efekty (tak tak, polecam, pozdrawiam, Weronika Vanik) :D Dziś Aisin (jedna z naszych brazylijskich dziewcząt) zadeklarowała się, że się do mnie przyłączy. Ktoś jeszcze się deklaruje do wspólnych treningów? :D

Wrócę do wczoraj:
nastąpił dzień, w którym miałyśmy złożyć dokumenty na Policia Federale w oddalonej o zaledwie 100 km od nas miejscowości Bauru. Aby to zrealizować musiałam tylko rozmienić pieniądze i wpłacić je na wcześniej uzyskane ze strony  internetowej (po wypełnieniu masy formularzy) konto, zrobić zdjęcie do dokumentu (bo oczywiście przed wyjazdem przyszykowałam do zabrania, ale nie wzięłam) i pojechać z tym na uczelnię, gdzie miała czekać na nas podwózka policję. Niestety nie radiowozem.

Do centrum mamy około 3-4 km, zdecydowałam się więc przejść, zamiast tłuc autobusami przyprawiającymi o zawał. Bruna spojrzała na mnie nieco z ukosa. "Pieszo? Będziesz szła... Z godzinę!". Dziewczyny podjeżdżają autem do sklepu, do którego idzie się trzy minuty, stąd zdziwienie. Ponieważ wszystko naokoło było warte uwagi, droga zleciała mi szybko. Górka, dołek, górka, dołek x 10 i jestem na miejscu. Miasto posadowione na wzgórzach jest niezwykle ciekawe. Za każdym razem, gdy wejdzie się pod górę, ma się przed oczami widok aż po horyzont, nie przysłaniany przez budynki - to za zasługą siatce doskonale prostopadłych i równoległych ulic. Łatwo się pogubić, wszystkie skrzyżowania wyglądają podobnie. W przeciwieństwie do europejskich, brazylijskie banki nie prowadzą wymiany walut, a kantor w mieście jest jeden. Z turystyczną mapką przemierzałam ulice skąpane w przedpołudniowym słońcu. W biurze turystycznym dostałam info "był gdzieś w okolicy kantor, ale nie wiem, czy się nie przeniósł/zamknął" - super. Szukam dalej. Po drodze dopytałam jeszcze z 5 osób i dotarłam. Walka z rubryczkami (żeby wymienić pieniądze, trzeba wypełnić formularz), potem szukanie Banco do Brasil (nie wiem, czy mają jeszcze jakiś inny...). Dostałam 2 ulotki: reklama sklepu i kredyty. Prawie jak na Szewskiej. Pani z banku wspomogła w walce z automatem wydającym numerki, poszło szybciej niż się spodziewałam, obsługa na wysokim poziomie. Pozbyłam się 3 stówek (miały być 2, ale po moim przyjeździe podatki wzrosły ;/ nie maczałam w tym palców, przysięgam!) i zgodnie z instrukcją pani z poczty (którą uprzednio pomyliłam z bankiem :D poczte, nie pania) trafiłam do fotografa. Jak tu wygląda robienie zdjęcie do dokumentów? Ustawiasz się na tle pomiętej, białej rolety, robią zdjęcie prostą cyfrówką z ręki, ujmując na zdjęciu osobę od kolan po sufit, po czym docinają zdjęcie zostawiając popiersie. Nie wiem, czy wszystkie punkty fotograficzne są tak profesjonalne, być może nie. Ważne, że mam zdjęcia, bo czasu coraz mniej. Dopytałam jeszcze jak dotrzeć stąd na uczelnię. Na przystanku okazało się, że coś takiego jak rozkład jazdy nie istnieje i nie wiadomo jaka linia tam jeździ. Na szczęście tubylcy po raz kolejny wykazali się ogromną chęcią pomocy i dopytywali każdy nadjeżdżający autobus (no dobra, kierowcę). Zapakowana w odpowiedni pojazd pożegnałam pomocną ekipę :) UNESP, witaj! Magdo, witaj! Zaskoczony opiekunie naszej podróży, witaj! "Studenci zwykle się spóźniają, więc podałem wcześniejszą godzinę. Musimy teraz trochę poczekać". Posiedzieliśmy więc z 15 minut i porozmawialiśmy. Czuję, że po wakacjach podstawowy portugalski zawita w CV ;) Dzięki ciociu za tę genialną książkę!
~1h jazdy po dobrej jakości drogach ( nie ma kolein, mimo, że temperatury temu sprzyjają, a transport ciężki nie jest rzadkością) i znów w górę i w dół i w górę i... Tak na zmianę.
Na policji przesympatyczny, uśmiechnięty urzędnik zebrał nasze odciski i dokumenty z ambasady. A że palców 10, zdążyliśmy też chwilę porozmawiać. Nie zastaliśmy żadnych kolejek, groźnych min i problemów-na-każdym-kroku. Słońce doprażało i sugerowało wyskok nad ocean. Albo chociaż jezioro. Generalnie roztapiałyśmy się z Magdą na chodniku. Chłopak, który tu z nami przyjechał, powiedział, że w jeden z gorących dni (dzisiejszego do takich nie klasyfikował) rozbił jajko na rozgrzane podłoże, sprawdzając, czy faktycznie da się na chodniku usmażyć jajecznicę. Rezultat? Tylko częściowy sukces.

Dziś trochę czasu na uczelni, przyswajanie programu idzie coraz lepiej. I gdy tak sobie spokojnie siedziałam i stukałam w klawiaturę, analizując dane, zeszli się studenci, żeby wyciągnąć mnie na kawę. W wydziałowym kąciku kuchennym, dostępnym dla pracowników i studentów czeka codziennie spory termos z gorącą, mocną kawą, maleńkie plastikowe kubeczki i wszechobecny cukier/słodzik. O ile w Polsce nigdy nie piję kawy, o tyle tutaj czasem się na nią skuszę - naparstek kawy z łyżeczką cukru smakuje wyśmienicie :)

Tych, którzy dobrnęli do końca zostawiam z piosenką sertanejo, królującą w naszej republice (nazwa na dom studentów). :)
https://www.youtube.com/watch?v=ICS6uKC93w0

wtorek, 28 lipca 2015

W Sao Paulo wybawiła nas przed nocowaniem na dworcu para japońsko-brazylijska. Oprowadzili nas na ile się dało późną porą po wycinku miasta w poszukiwaniu pożywienia oraz celem zapoznania się z okolicą. Rzeka Styczniowa przywitała nas po 7 h spędzonych w autobusie uśmiechniętą Tais, dziewczyną o gęstych, ciemnych i kręconych włosach, która zadbała o bezpieczne dotarcie po zmroku do żółtego soku w jednym z barów. Tam czekała na nas grupa wymieńców, którą z resztą współtworzymy ;) Tais, Asafe i Nina sprawiedliwie podzielili się nami i rozjechaliśmy się do domostw na wygwizdowy Rio. Pojęcie "tam, gdzie psy szczekają d*pami" nabrało nowego wydźwięku. W mikromieszkanku, w okolicy, która jeżyła włosy na głowie czekał na nas kremowy kot. Rozłożyliśmy się w szóstkę na materacach, za oknem dogasało życie. Nowy dzień wyrwał nas za wcześnie ze snu, ale wynagrodził to bezchmurnym niebem i niesamowitymi widokami :) Co prawda straciliśmy godzinę na czekanie na grupę (ach ten brazylijski pośpiech), potem kolejną godzinę w kolejce po bilet i kolejną w kolejce do busa, ale warto było. Gratisowo załapaliśmy się na scenkę z telenoweli: kobieta z auta, która zaczęła jechać na wstecznym, gdy przecinaliśmy 3-pasmową ulicę (pasy są tu nie tyle obce, co rzadko stosowane) mało nie potrąciła naszej koleżanki. Na to Nina wyraziła po portugalsku swoją dezaprobatę (powiedziała kobiecie, że nie jechała poprawnie i że mało brakowało do wypadku). Ta wyskoczyła z auta, wyrzucając z siebie masę gestów przy akompaniamencie pogróżek i szła za nami do kolejki, to wracała do auta. Oczywiście wszyscy zaczęli się oglądać, kto i dlaczego robi taki szum, aż wychylił się jakiś człowiek z pobliskiego drapacza chmur i krzyknął coś w stylu "Ta wariatka nie powinna jeździć!", na co gapie zareagowali salwą śmiechu. Na to wszystko lał się żar z nieba, a obchodni sprzedawcy zapewniali o wyjątkowości swoich produktów (to regionalne ciastka! Kupisz tylko u mnie!). Spłoszona wróciła pod swoje auto, ale tam jeszcze przez długi czas dreptała, pokrzykiwała i machała rękami. Takie cyrki przy plaży Copacabana. Żeby nie tracić słońca skoczyliśmy na 3 h atakować fale z orką. Jeszcze nigdy nie miałam pod stopami tak miłego piasku i nie widziałam tak wysokich fal! Plaża była stosunkowo pusta, podobno woda była zimna. Ja, Magda, Asia, Marina, Ben i orka nie podzielaliśmy tej opinii. Było ciepło, mokro, słono, wietrznie, a fale przewracały nas i obdzierały kolana o piasek. Świeżo obrąbany kokos dawał orzeźwiający smak wolności.

Wsiedliśmy w bus i pokrętnymi drogami, mijając fawele, wlepiając oczy w szyby dotarliśmy do słynnej figury, przy której wszyscy rozpościerają ręce do zdjęcia. Oooo Jezu, ale Cię osaczyli! Ciężka sprawa znaleźć chwilę na zadumę w takim ścisku. Rozgrywa się konkurs, kto zrobi więcej zdjęć. Sory ludzie, ale żadne nie odda piękna tego miejsca. Żaden aparat na wyciąganym badylu nie uchwyci przestrzeni za ogrodzeniem.
Gdzieś w łazience zgubiła mi się Marina. Szukaliśmy jej ze 20 minut z orkoskopem nad głowami, na szczęście skutecznie. Wieczorem dobiliśmy z powrotem na Copacabanę. Ucieczka przed falami, gwiazdy na miękkim piasku, dźwięki gitary z przyplażowego baru... Nic ująć.
Powrót do domu, a właściwie schludnego pokoiku Tais. Zainteresowała nas muzyka zza okna. Wyjrzeliśmy z Benem (dziewczyny dogorywały na łóżku) co jest jej źródłem i po chwili obserwowania harców dzieciaków pod oknem, dołączyliśmy do nich. Była tam grupa małych i dużych, patykowatych i pulchniejszych, chłopaków i dziewczyn w różnym wieku. Łączyły ich roześmiane oczy i śniada cera. Otoczeni przez te przeurocze osóbki staraliśmy się odpowiadać na milion zadanych pytań w tym samym momencie. Dzieci organizowały koleżance urodziny, a że wszyscy są tu jak jedna wielka rodzina, wiek się dla nich nie liczył. Po jakimś czasie dołączyły do nas 2 białogłowe - Asia i Magda. Dziewczynkom bardzo przypadły do gustu jasne oczy, włosy i szczupła figura (wiem dziewczyny, że tak o sobie nie myślicie, ale opinia publiczna zadecydowała :D ). Wszyscy dopytywali, czy próbowałyśmy już tańczyć funky i czy znamy muzykę sertanejo, czyli to, co  najbardziej porywa młodych w Brazylii ;).

Sobota przyćmiona chmurami i zbyt wczesną porą. W pośpiechu i bez śniadania wskoczyliśmy do trzęsącego się autobusu, by dojechać na umówione miejsce przy Copacabanie. Ok, 5 minut przed czasem. Zdążyliśmy zjeść śniadanie, zostawić je w łazience i kupić pocztówki, zanim reszta naszych towarzyszy do nas dobiła. Trzeba było też pospać dłużej. Choć nie, z drugiej strony przecier z awokado i bananów był wart każdej pory! Zajechaliśmy taksą (dobrze, że nie przywiązują wagi do ilości osób w aucie :D ) pod Głowę Cukru i ku naszej iciesze zza chmur wyglądnęło słońce :) Gdy wjeżdżaliśmy kolejką, po gęstej mgle nie było już śladu i miasto ukazało się w pełnej krasie. To był już ten moment, w którym na mojej karcie było 8 zł (przelew właśnie... płynął do Rio), a w portfelu niewiele więcej i fundatorem wycieczki stała się karta Asi. Wniosek? Jeśli liczysz na to, że da się w Rio ograniczyć wydatki, to uwierz - nie jest to możliwe. Brak zniżek studenckich, dość kosztowny transport publiczny (jeśli chce się zwiedzać) i jedzenie wydziera z butów, Zrealizowało się marzenie Magdy - schowaliśmy się przed deszczem na stadionie Maracana (czuję Kasia, że i Ciebie by wciągnął - zwłaszcza część dla komentatorów) i zatonęliśmy w fotelach dla vipów i ławce rezerwowej. Gdy wieczorem dobiliśmy w imprezową dzielnicę Lapa (jakże lubianą przez tubylców) i schodów tryskających kolorami płytek z różnych części świata ( polskiej nie znalazłam :( ) nogi właziły nam skąd wychodziły. Szkoda, że tyle pięknych miejsc jest jednocześnie niebezpiecznych i nie powinno się wyciągać aparatu.
Szukaliśmy i szukaliśmy baru, gdzie niedrogo będziemy mogli coś zjeść i posiedzieć przy muzyce. Niestety wszystkie mijane bary miały płatny wstęp. Gdy udało się znaleźć coś z darmowym wejściem, okazało się, ze poniżej 70 zł ciężko zjeść coś konkretnego. Ben skusił się na pasteo w podejrzanie niskiej cenie - to co dostał, otrzymało nową nazwę: "disappointment" :D
Krewetki zjedzone w sieciówce w centrum handlowym okazały się dla części konsumentów niszczycielskie. Jak dobrze, że mam żołądek dobrej świni i zatrucie mnie ominęło. Bidula, która miała mniej szczęścia ledwo uniknęła szpitala. Powrót roztrzepanym autobusem, zatrzymującym się co chwilę odpadał.
W niedzielę mogliśmy nareszcie odespać (mi tej nocy przypadł kot :)! ). W wyniku rewolucji dnia poprzedniego i przez ogólne wytyranie nie zebraliśmy się na tyle sprawnie, aby dotrzeć z końca świata do ogrodu botanicznego. Nie żałujemy. Byliśmy tak zmęczeni, że marzył nam się już tylko dom.
4 h czekania na dworcu na autobus do Campinas. 6 h jazdy. Wschód słońca w Campinas i łapanie stopa na ostatnim kawałku trasy (~230 km). Kilka godzin i tak... Witaj Botucatu. Upragniony przez zmęczone. Każdy, kto nas podwoził, starał się odstawić nas w dobre miejsce do dalszego łapania lub nawet znaleźć kolejną podwózkę. Zadbać o nasz komfort. Zapytać jak się czujemy i jak nam się podoba Brazylia. Podarować uśmiech. Jechałyśmy drogim autem, tanim autem, ciężarówką, busikiem... Nie ważne co to było - ważne z kim! :)

poniedziałek, 27 lipca 2015

Z powrotem w Botucatu. Ostatnie 235 km pokonałyśmy z Magdą i Mariną na stopa.
 Campinas tuż przed wschodem słońca

 Słońce - wychyl się! Bardzo Na Ciebie czekałyśmy!
 Z tą panią jechałyśmy mały, ale bardzo sympatyczny kawałek. Załatwiła nam kolejną podwózkę - pierwsza podróż ciężarówką na obcym kontynencie
 I takie widoki zza szyby
 Dlatego podgoniliśmy, żeby móc popatrzeć na żółtego garbusika :)
Zapytałam kierowcę jaki jest jego ulubiony kolor. Odpowiedział: ciemny
No tak, podobno mężczyzna rozróżnia 3 kolory :D
 Zimowo że hej
Kolorowe numery domu lub krzywo powieszone, chodnik pomalowany na niebiesko - to lubię!

O ile w autobusie w nocy było zimno i ponuro, o tyle łapanie stopa o wschodzie słońca przywodziło same dobre myśli. I kilka zdjęć.

niedziela, 26 lipca 2015

Napisze znowu dzien  malo, bo tylez czasu mamy. Miasto z lotu ptaka wyglada bajecznie. Zatrucie krewetkami (kolezanka) nieco mniej. Ostatecznie wszystko dobrze sie skonczylo. Lecimy dalej.

piątek, 24 lipca 2015

Copacabana, wielki Jezus, rozmówki z chmarą ciemnookich, uśmiechniętych dzieciaków. Oszałamiające widoki, ścisk w autobusach, ostre zakręty. Trzeba wstać wcześnie, nie piszę dziś więcej. Ale pozdrawiam ślonecznie i jak tylko się da! :)

czwartek, 23 lipca 2015

Rano zebrałyśmy się leniwie (jak dobrze, że wczoraj skoczyłam pod prysznic pierwsza, 
zanim ległam na napoleonce jak truchło), by odebrać paszporty od jakiejś... Pani, 
czyjejś znajomej. Posunęłyśmy metrem na jeden koniec miasta, gdzie za pół h 
owa pani miała się zjawić. Jako, że byłyśmy bez śniadania, jedzenie na wagę 
było w zasięgu wzroku i nosa, przysposobiłyśmy się do śniadanioobiadu. Znowu! 
Znowu niepostrzeżenie na moim talerzu wylądowało ponad pół kilo kolorowych 
składników. Mamo, wierzaj mi - nie przymieram głodem. Jak na razie :D
Gdy czas przybycia naszej tajemniczej wybawicielki paszportowej mijał, zaczęłyśmy z 
lekka się pocić (nie dosłownie, wszak było dość wietrznie). Gdy nadprogramowy kwadrans 
wybijał, z Magdą zaczęłyśmy wzywać siły specjalne (znaczy się modły ;) ) i jessst! 
Przybiegła do nas pani z balejażem na głowie i dwoma paszportami w ręku. 
Zdawała się być jeszcze bardziej przejęta niż my. Wyściskane i wyposażone 
w tożsamość zeszłyśmy ponownie do Hadesu (czyt. metro). Żeby nie było zbyt prosto 
przy zakupie biletu do Rio terminal nie przyjął mojej karty i trzeba było zapłacić gotówką, 
z którą coraz bardziej krucho. Nieważne. Jedziemy! I żegnamy się z miastem, które 
zaludnieniem obejmuje pół Polski.
Wypalają trawy na zboczach. Czy to rozsądne, biorąc pod uwagę niestabilność gruntu?
Jeden większy deszcz i wszystko może spłynąć na domy u podnóża. Widocznie nie 
spływa. Naokoło góry i pagórki z prześwitami rudej ziemi. Przez jakiś czas była szara, 
co najbardziej widać było po twardych kopcach termitów (krecie przy nich to popierdółka). 
Pasącemu się tam bydłu w żaden sposób nie przeszkadzają, no i spoko.
15:05 postój na posiłek gdzieś między Sao Paulo, a Rio
Co chwilę włączam aparat. próbuję uchwycić naturę otaczającą nasz autobus,
na przemian z artyzmem chaosu panującego w pozamiejskim budownictwie. 
Zdjęcia dają namiastkę - najlepiej przyjedź tu i zobacz na własne oczy jak dzieciaki z wioski 
puszczają latawce. Zdają się nie wiedzieć o niedoborach tego, w co opływa Europa.

środa, 22 lipca 2015

Ok, miało nie być dziś wpisu, miało nie być internetu, miało być 'duzo-godzin-w-autobusie', ale realia są takie, że zgodnie z sugestią na uczelni wzięłyśmy ze sobą ksero paszportów (żeby nam nie zajumali) i teraz nie chcą nam sprzedać biletów na stacji, mówiąc, żebyśmy może wróciły się do doma po nie. Panie! Do doma 235 kilometra! Ruszyłyśmy więc na poszukiwanie wifi, co by ogarnąć albo podwózkę na fb, albo żeby zapytać dzieweczki z Botucatu, czy by nie podały dokumentos do busa, ale cos kreca nosem i szukamy innego soluzione. Eh te włajaż włajaż, zawsze jakieś kopyrtas. Nigdzie wifi, tylko płatne internety, a tu dużo czasu zajmie ogarnięcie... W końcu jest - izolowana poczekalnia jednej z linii autobusowych z wifi. "Czy może pani podać hasło?" "Dobrze, poproszę w takim razie Pani bilet." O ironio! Cichaczem pan siedzący naprzeciw podsunął nam karteczkę ze swoim, jakże cennym w tej chwili, hasłem.
Bedzie dobrze;)
Pozdro!

21:16
Dotarlysmy! Co prawda jeszcze nie do Rio, ale na mieszkanie do Japonki, ktora odbierala Magde z lotniska. Zatem we trojke: ja, Magda i Marina po burzliwych poszukiwaniach miejsca spotkania przy stacji metro (nie ma to jak jezdzic w te i z powrotem). Umowilismy sie na stacji metra, ktora jest wielkosci malego lotniska. Nastepnym razem pomyslimy... Logicznie i usalimy bardziej precyzyjne miejsce ;)
Pozdro z Sao Paulo jeszcze raz :D

PS: Mami! Spie na "napoleonce" :D

wtorek, 21 lipca 2015

Poza tym, że zamknęli mnie dziś na uczelni (zasiedziałam się jeszcze nie przyzwyczajona do świętej pory siesty), to nie działo się dziś nic szczególnego. Rozkręcałyśmy łóżko (bo nam się w drzwiach nie mieściło) i po raz 4 zmieniłam miejsce spania. Nie z wyboru, ale teraz mam nadzieję, że dziś to już tak definitywnie-ostatecznie mogę osiąść w tym kąciku. W domu jak zwykle czekał pyszny obiad naszej gospodyni :) Trwają przygotowania do wyjazdu, jutro najprawdopodobniej posta nie będzie. Za utrudnienia przepraszamy.
Serdeczne pozdro zza wody.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Dziś bez szaleństw. Parę godzin na uczelni, głównie zgłębianie tajników programu, na którym później mam przetwarzać dane o eukaliptusach. Obejrzeliśmy też masę z ogrodu mojego opiekuna praktyk (na pierwszym planie lawina kwiatów i jego 2 psy), dostałam poradę, gdzie warto zajrzeć, jeśli wpadnę do Sao Paulo. Wieczór na mieście z Magdą, Jose i jego bratem (których poznaliśmy w sobotę na wodospadach) w mikroknajpce, którą najchętniej zabrałabym ze sobą do Polski. Właściciel jak usłyszał, że jesteśmy z Polski, zapytał "czy jechałyście na stopa z moją dziewczyną z Sao Paulo?". Oczywiście po portugalsku :P Okazuje się, że jest w okolicy więcej autostopujących Polaków! Czyli nie takie z nas kosmity. Przed zamknięciem udało mi się jeszcze dorwać do perkusji i w towarzystwie kota Rexa (to jakiś paradoks) niezauważalnie, rzec by można, postukać po talerzach. Wniosek? Wyjście na miasto z rodzeństwem z Amazonii grozi przejęciem wirusa chronicznego ataku śmiechu. Nie wiem, czy od tego da się gdziekolwiek ubezpieczyć. Dorzucam parę zdjęć z nietuzinkowego baru.
 z kolegą z Amazonii i sokiem z mandarynek
 przysięgam, że nie było mnie słychać
 najpiękniejsze stworzenie w tym lokalu

 sufit upstrzony biustonoszami, ściany plakatami Boba, Doorsów i innymi, a w tle jak miód dla uszu głos Niny Simon
 najprawdziwsze selfi na wydłużanej ręce z rybkami w tle

 Z właścicielem baru, który gra w tutejszym zespole. Jego dziewczyna podrzucała na stopa ostatnio 2 Polki, więc jak usłyszał, że w lokalu są takowe, od razu do nas podszedł :). Na odchodne życzył coś w stylu "nie zgubcie się w dżungli miasta". Bardzo pogodny człowiek :)
uśmiechnięty księżyc nad dachami

niedziela, 19 lipca 2015

Witam po krótkiej przerwie! Weekend był na tyle intensywny, że ilekroć dobierałam się do komputera (który swoją drogą kompletnie nie współpracował z moim pośpiechem), już gdzieś wychodziliśmy. W skrócie: weekend był intensywny, niezapomniany, taneczny, kreatywny i jaki tam jeszcze się da - to był. Zjechali się z Bauru Asia, Ben i Rabi i czas marnowaliśmy jedynie rankami, na odsypianie dni ubiegłych. Pierwszego wieczoru przyłączyły się do nas dziewczyny ze spotkania sprzed kilku dni, więc mieliśmy wieczór polsko-norwesko-tunezyjsko-chorwacki i towarzystwo po zapoznaniu się z wytworami Puszczy Białowieskiej odważyło się zaprezentować kulturę swoich krajów. Brylowały tańce Tunezji o rolniczym zabarwieniu :D Byliśmy zaproszeni na posiadówkę w sąsiedniej "republice" (odpowiednik hacjendy studenckiej), ale że ekipa potrzebowała mocniejszej muzyki i ruchu, ruszyli (odpadłam w trakcie, zdrowie powiedziało, że jutro też mam być na chodzie) na koncert w jednej z knajp. Załapali się na fotę z właścicielem na zapleczu, głównie dzięki Benowi, który nie chciał opuścić pokładu "I'm faTing love this place!". Dnia następnego mniej lub bardziej pełni wigoru ;) ruszyliśmy na podbój okolicznych wodospadów. Niestety nie dojeżdżał tam żaden bus, autostop odpadał, więc pozostała nam taxa. Na szczęście kierowca był na tyle solidarny ze studencką kieszenią, że nie przeszkadzało mu dopakowanie auta 6 osobami śpiewającymi we wszystkich możliwych językach i włączenie licznika dopiero w drodze powrotnej. Spędził chyba całkiem przyjemne popołudnie na kursie pod wodospad i wypoczynku nad tymże :) Wygłodniali dopadliśmy otwarty bar na dzielni - tam powstało spontanicznie nowe państwo: Mangiaria, zespół "doesn't metter" i język pofren poara, którego zawiłości znane są tylko wówczas obecnym. Świeży sok z mango ukrócał nam oczekiwanie na nocny obiad razem z dopiero co rodzącą się pieśnią "where is food". Odkryciem okazał się księżyc, który tego wieczoru uśmiechał się nas, uzmysławiając nam jak bardzo jesteśmy z dala od własnych domów. Załapaliśmy się jeszcze na grill party w kolejnej republice u przyjaciół Bruny - jednej z naszych niezwykle pomocnych i gościnnych brazylijek. Zaskoczyli nas otwartością, żywiołowością, uczyli samby, a może salsy :D i podjęli naukę tańca w rytmach to polskich, to tunezyjskich, to francuskich. Tylko buldog francuski nie pojął kroków...

 Że niby kto burakos?

 Habzioki posłużyły nam za szatnię
 Można by tak cały dzień obcinać paznokcie

 Oto nasze cienie. Ani trochę nie znudzone życiem.


 ekipa na zapleczu, szefu po prawej
 obywatele Mangiarii
 katedra w Botucatu
 barwnego chodnika nigdy dość! I żółtych melonów :)




 wielka gąbka i pani strzelająca laserem
 dylemat: przytulić, czy zjeść
 ... a na dworcu: zakaz pedałowania + darmowe gumki
 jeśli coś jest szare, połamane i ciągle się o to potykasz - pomaluj to! Wtedy chętniej będziesz patrzeć pod nogi :)
 melon kontra bakłażany


 ogólnie do dupy, wcale mi się nie podoba w tej Brazylii
 w ogóle się nie bawię
 pełno tu dzikich i niebezpiecznych ludzi
 tak, strasznie się ich boję
 Nie warto było przyjeżdżać
 już wypatruję powrotu, mnie mrówki pogryzły.
 Tylko szkoda mi zostawiać ten spokój
kolory, fascynacje
 i jedzenie jedzenie jedzenie, dużo jedzenia
szczególnie bounty bez czekolady - zawsze obgryzałam czekoladę, żeby został kokosowy środek, a tu można kupić osobno

Tak upłynął dzień, wieczór i poranek, aż nastąpiła niedziela. Przy udziale znajomego już pana taksówkarza odwieźliśmy naszych gości na dworzec - ale zanim, mały spacer zapoznawczy z centrum Botucatu. Nie żeby od tego trzeba było zacząć... :D A na dworcu pojemnik, który nieco zadziwił. Dzień tak bardzo słoneczny i tak mało zimowy. Ostatnie papa przez szybę i zostałyśmy z Magdą na dworcu same (pomijając masę ludzi, która się przewijała w celach podróżniczych, panie w kasie, pana za ladą serwującego "koszinię" i inne smaczki). Powrót do domu spacerem nikomu nie zaszkodzi - co innego przytulanie kaktusa. W najbliższej perspektywie: obiad u Państwa Miranda (psychiatra od autostopa), może kolejny grill z hiszpańskojęzycznymi ziomkami z wodospadów? Warto było nie dosypiać przez ostatnie miesiące, żeby teraz tu być. To moja odpowiedź na wszystkie dotychczasowe "to dziki kraj, nie jedź tam" i "nie boisz się tych wszystkich <inaczej mówiąc ciemnoskórzy>?". Podobno w Polsce po ulicach chodzą niedźwiedzie. I wszyscy kradną. Całe szczęście świat nie jest bardziej kolczasty niż ludzkie obawy.