wtorek, 28 lipca 2015

W Sao Paulo wybawiła nas przed nocowaniem na dworcu para japońsko-brazylijska. Oprowadzili nas na ile się dało późną porą po wycinku miasta w poszukiwaniu pożywienia oraz celem zapoznania się z okolicą. Rzeka Styczniowa przywitała nas po 7 h spędzonych w autobusie uśmiechniętą Tais, dziewczyną o gęstych, ciemnych i kręconych włosach, która zadbała o bezpieczne dotarcie po zmroku do żółtego soku w jednym z barów. Tam czekała na nas grupa wymieńców, którą z resztą współtworzymy ;) Tais, Asafe i Nina sprawiedliwie podzielili się nami i rozjechaliśmy się do domostw na wygwizdowy Rio. Pojęcie "tam, gdzie psy szczekają d*pami" nabrało nowego wydźwięku. W mikromieszkanku, w okolicy, która jeżyła włosy na głowie czekał na nas kremowy kot. Rozłożyliśmy się w szóstkę na materacach, za oknem dogasało życie. Nowy dzień wyrwał nas za wcześnie ze snu, ale wynagrodził to bezchmurnym niebem i niesamowitymi widokami :) Co prawda straciliśmy godzinę na czekanie na grupę (ach ten brazylijski pośpiech), potem kolejną godzinę w kolejce po bilet i kolejną w kolejce do busa, ale warto było. Gratisowo załapaliśmy się na scenkę z telenoweli: kobieta z auta, która zaczęła jechać na wstecznym, gdy przecinaliśmy 3-pasmową ulicę (pasy są tu nie tyle obce, co rzadko stosowane) mało nie potrąciła naszej koleżanki. Na to Nina wyraziła po portugalsku swoją dezaprobatę (powiedziała kobiecie, że nie jechała poprawnie i że mało brakowało do wypadku). Ta wyskoczyła z auta, wyrzucając z siebie masę gestów przy akompaniamencie pogróżek i szła za nami do kolejki, to wracała do auta. Oczywiście wszyscy zaczęli się oglądać, kto i dlaczego robi taki szum, aż wychylił się jakiś człowiek z pobliskiego drapacza chmur i krzyknął coś w stylu "Ta wariatka nie powinna jeździć!", na co gapie zareagowali salwą śmiechu. Na to wszystko lał się żar z nieba, a obchodni sprzedawcy zapewniali o wyjątkowości swoich produktów (to regionalne ciastka! Kupisz tylko u mnie!). Spłoszona wróciła pod swoje auto, ale tam jeszcze przez długi czas dreptała, pokrzykiwała i machała rękami. Takie cyrki przy plaży Copacabana. Żeby nie tracić słońca skoczyliśmy na 3 h atakować fale z orką. Jeszcze nigdy nie miałam pod stopami tak miłego piasku i nie widziałam tak wysokich fal! Plaża była stosunkowo pusta, podobno woda była zimna. Ja, Magda, Asia, Marina, Ben i orka nie podzielaliśmy tej opinii. Było ciepło, mokro, słono, wietrznie, a fale przewracały nas i obdzierały kolana o piasek. Świeżo obrąbany kokos dawał orzeźwiający smak wolności.

Wsiedliśmy w bus i pokrętnymi drogami, mijając fawele, wlepiając oczy w szyby dotarliśmy do słynnej figury, przy której wszyscy rozpościerają ręce do zdjęcia. Oooo Jezu, ale Cię osaczyli! Ciężka sprawa znaleźć chwilę na zadumę w takim ścisku. Rozgrywa się konkurs, kto zrobi więcej zdjęć. Sory ludzie, ale żadne nie odda piękna tego miejsca. Żaden aparat na wyciąganym badylu nie uchwyci przestrzeni za ogrodzeniem.
Gdzieś w łazience zgubiła mi się Marina. Szukaliśmy jej ze 20 minut z orkoskopem nad głowami, na szczęście skutecznie. Wieczorem dobiliśmy z powrotem na Copacabanę. Ucieczka przed falami, gwiazdy na miękkim piasku, dźwięki gitary z przyplażowego baru... Nic ująć.
Powrót do domu, a właściwie schludnego pokoiku Tais. Zainteresowała nas muzyka zza okna. Wyjrzeliśmy z Benem (dziewczyny dogorywały na łóżku) co jest jej źródłem i po chwili obserwowania harców dzieciaków pod oknem, dołączyliśmy do nich. Była tam grupa małych i dużych, patykowatych i pulchniejszych, chłopaków i dziewczyn w różnym wieku. Łączyły ich roześmiane oczy i śniada cera. Otoczeni przez te przeurocze osóbki staraliśmy się odpowiadać na milion zadanych pytań w tym samym momencie. Dzieci organizowały koleżance urodziny, a że wszyscy są tu jak jedna wielka rodzina, wiek się dla nich nie liczył. Po jakimś czasie dołączyły do nas 2 białogłowe - Asia i Magda. Dziewczynkom bardzo przypadły do gustu jasne oczy, włosy i szczupła figura (wiem dziewczyny, że tak o sobie nie myślicie, ale opinia publiczna zadecydowała :D ). Wszyscy dopytywali, czy próbowałyśmy już tańczyć funky i czy znamy muzykę sertanejo, czyli to, co  najbardziej porywa młodych w Brazylii ;).

Sobota przyćmiona chmurami i zbyt wczesną porą. W pośpiechu i bez śniadania wskoczyliśmy do trzęsącego się autobusu, by dojechać na umówione miejsce przy Copacabanie. Ok, 5 minut przed czasem. Zdążyliśmy zjeść śniadanie, zostawić je w łazience i kupić pocztówki, zanim reszta naszych towarzyszy do nas dobiła. Trzeba było też pospać dłużej. Choć nie, z drugiej strony przecier z awokado i bananów był wart każdej pory! Zajechaliśmy taksą (dobrze, że nie przywiązują wagi do ilości osób w aucie :D ) pod Głowę Cukru i ku naszej iciesze zza chmur wyglądnęło słońce :) Gdy wjeżdżaliśmy kolejką, po gęstej mgle nie było już śladu i miasto ukazało się w pełnej krasie. To był już ten moment, w którym na mojej karcie było 8 zł (przelew właśnie... płynął do Rio), a w portfelu niewiele więcej i fundatorem wycieczki stała się karta Asi. Wniosek? Jeśli liczysz na to, że da się w Rio ograniczyć wydatki, to uwierz - nie jest to możliwe. Brak zniżek studenckich, dość kosztowny transport publiczny (jeśli chce się zwiedzać) i jedzenie wydziera z butów, Zrealizowało się marzenie Magdy - schowaliśmy się przed deszczem na stadionie Maracana (czuję Kasia, że i Ciebie by wciągnął - zwłaszcza część dla komentatorów) i zatonęliśmy w fotelach dla vipów i ławce rezerwowej. Gdy wieczorem dobiliśmy w imprezową dzielnicę Lapa (jakże lubianą przez tubylców) i schodów tryskających kolorami płytek z różnych części świata ( polskiej nie znalazłam :( ) nogi właziły nam skąd wychodziły. Szkoda, że tyle pięknych miejsc jest jednocześnie niebezpiecznych i nie powinno się wyciągać aparatu.
Szukaliśmy i szukaliśmy baru, gdzie niedrogo będziemy mogli coś zjeść i posiedzieć przy muzyce. Niestety wszystkie mijane bary miały płatny wstęp. Gdy udało się znaleźć coś z darmowym wejściem, okazało się, ze poniżej 70 zł ciężko zjeść coś konkretnego. Ben skusił się na pasteo w podejrzanie niskiej cenie - to co dostał, otrzymało nową nazwę: "disappointment" :D
Krewetki zjedzone w sieciówce w centrum handlowym okazały się dla części konsumentów niszczycielskie. Jak dobrze, że mam żołądek dobrej świni i zatrucie mnie ominęło. Bidula, która miała mniej szczęścia ledwo uniknęła szpitala. Powrót roztrzepanym autobusem, zatrzymującym się co chwilę odpadał.
W niedzielę mogliśmy nareszcie odespać (mi tej nocy przypadł kot :)! ). W wyniku rewolucji dnia poprzedniego i przez ogólne wytyranie nie zebraliśmy się na tyle sprawnie, aby dotrzeć z końca świata do ogrodu botanicznego. Nie żałujemy. Byliśmy tak zmęczeni, że marzył nam się już tylko dom.
4 h czekania na dworcu na autobus do Campinas. 6 h jazdy. Wschód słońca w Campinas i łapanie stopa na ostatnim kawałku trasy (~230 km). Kilka godzin i tak... Witaj Botucatu. Upragniony przez zmęczone. Każdy, kto nas podwoził, starał się odstawić nas w dobre miejsce do dalszego łapania lub nawet znaleźć kolejną podwózkę. Zadbać o nasz komfort. Zapytać jak się czujemy i jak nam się podoba Brazylia. Podarować uśmiech. Jechałyśmy drogim autem, tanim autem, ciężarówką, busikiem... Nie ważne co to było - ważne z kim! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz