środa, 15 lipca 2015

Złapało mnie przeziębienie, więc nie wyrywałam się dziś na uczelnię. Dojadłam wczorajszą "bułkę" z nadzieniem z krewetek i rdzenia palmy (? o ile dobrze zrozumiałam). Nasza gospodyni przygotowała obiad, podczas gdy dziewczyny leniwie zbierały się po wczoraj. To wiele tłumaczy, dlaczego mimo częstego imprezowania nadal są w świetnej formie - zawsze czeka na nie świeży, domowy obiad, duża ilość wody, pranie i naczynia sprzątają się "same"... Kiedy ogarnęłam się z kolejną rejestracją i wysyłaniem dokumentów ruszyłyśmy na podbój "Gigante Deitado", czyli pasma gór, które przypomina leżącego człowieka. Przywitały nas psy, które są nieodłącznym elementem tutejszego krajobrazu. Był tam między innymi skaczący jamnik (komiczny widok :D ) i pies aportujący kamienie. Były krowy i były palmy. Była muzyka i były papugi. Co najważniejsze jednak w życiu każdego prawdziwego kotoindykofeniksa - było jedzenie! W pobliskiej knajpce zamówiłyśmy coxinha, czyli kulkę z kurczaka w cieście i panierce. Sok z mango z puszki był nie do porównania z sokami, które spotykamy na naszych półkach. Nie ma co - chcesz zasmakować owocu - zrób to na miejscu. Uniwersalne wydaje się być spojrzenie psa spod stołu... ;D
 Z naszymi brazylijkami :)

 "Dobre z ciebie mnie drzewo"
 Zakazy zakazami, a życie... Każe przejść ;)

 Tak sobie uroczo tuptały w oddali...
 Wesoły jamnik :D
 Z Magdą na tle Gigante Deitado
Aparat postawiony na kopczyku. Tuż przed obiektywem apetyczne ptasie mleczko

1 komentarz:

  1. Taka egzotyczna sielankowa prowincja :) Przez same zdjęcia poczułam relaks ;)

    OdpowiedzUsuń