niedziela, 27 września 2015

Czasem ludzie myślą, że życie ich chłoszcze, wiatr im w oczy dmucha i tym podobne. Zadają pytanie "dlaczego ja", dając materiał na liche serie zabawy z kamerą. A teraz pomyśl: zamiast użalać się nad stanem, w którym jesteś - wykorzystaj go jako swoje nietypowe bogactwo - doświadczenie, którego większość nie ma i pewnie mieć nie będzie. Niech każde niepowodzenie będzie uważnie wysłuchaną lekcją. Nie ma "dlaczego mi się to przytrafiło", "inni mają lepiej". Nigdy nie będziesz kimś innym. Nigdy nie wejdziesz w inną skórę, niż swoja.
Dopiero kiedy to naprawdę zrozumiesz, będziesz gotów do zmian na lepsze. Można by to nazwać akceptacją siebie, ale zakres obejmuje jeszcze otoczenie i wszelkie życiowe niepowodzenia, na które mieliśmy (lub nie) wpływ. I szkoda marnować czas na użalanie się nad tym, co już straciliśmy, bo stracimy więcej.
Stoimy cały czas na ruchomych schodach jadących w dół. Im jest się starszym, tym bardziej zapadamy się w swoich wadach i słabościach, bo już nie chce nam się wspinać. Aż w końcu zjedziemy na dół i okaże się, że nikt nie może z nami wytrzymać. Dlatego nawet osiągając zadowalający próg, należy wciąż nad sobą pracować i się rozwijać. Bo schody wciąż jadą. I znów znajdziemy się na dole, w swoich dąsach do świata.

I jeszcze kilka słów pokrewnych:
Gdy próbujemy zwalczyć swoje słabości i już myślimy, że się udało, nie wpadajmy w cielęcy zachwyt. Zuchwałość łamie karki. Pod wpływem próby sił okaże się, że dalej jesteśmy tacy sami, wrócimy do wad jak do nałogu. Bo wady są nałogiem i każdy ma inny. Lenistwo, skąpstwo, kłamstwo, alkoholizm, opieszałość, nerwowość... Zlokalizuj jaką masz kulę u nogi. Nie wyrzucisz jej, bo Ci urwie syrę, ale możesz ją tahać pod pachą i nauczyć się ją ignorować. Jak zdrowy schizofrenik.

wtorek, 22 września 2015

Z Gdańska za Poznań przebijałyśmy się... Około 10 h. Długo, ale jak to na stopa bywa - ubawiłyśmy się. Na szczególną nagrodę i uwagę zasługuje starszy wesoły człowiek, który pomógł nam przebić się przez Toruń. "Patrzę, a tu jakieś kolorowe figury postawili [to my :D]. A tu machają ręką! Myślę se... Anomalia... Nie, jak to się nazywa? Juwenalia!" :D
Dostałyśmy też złotą radę, co zrobić, jakby ktoś "rzygał na czarno": pięciokrotnie przemielona mąka z grochu i mleko (zmieszać i wypić?).
...Morskich opowieści! :D
Różni kierowcy byli, wszyscy bardzo mili, każdy nietypowy - od małżeństw, po goniących karierę. Każdy wybrał swoją ścieżkę i stara się z nią zmierzyć. Jak to w życiu.
A teraz (22:13) czekamy na podwózkę z blablacara do Krakowa. Przed nami pół Polski do przejechania i pewnie z 5 h rozmów, żeby kierowca nie zasnął.

5:28 Kobylany
Nareszcie można iść spać. Dojechałyśmy. Miałyśmy znowu szczęście do podróży z kimś wyjątkowym. Jechałyśmy z Podróżnikiem przez duże "P", czyli człowiekiem, który na stopa zjechał Afrykę i Azję, a teraz jeździ po szkołach i poprawczakach, żeby powiedzieć młodym i gniewnym, że da się żyć pasją (jak sam stwierdził- utrzymuje się z tego, że podróżuje). Bardzo ciekawe rozmowy przez całą podróż, choć zapałki w oczach. No. Kto chce dowiedzieć się kim jest ów osobnik, zapraszam do spenetrowania internetów ->"Mariusz Kurc". Chwilka ze zdjęciami, czy też ciągiem słów jeszcze nikomu (przynajmniej w takim charakterze) nie zaszkodziła.
Wątek biogazu również się przewinął, a co!
Dobranocdzieńdobry.

poniedziałek, 21 września 2015

20:56 lotnisko Molde (znowu)
Korzystam z okazji, że Zwoli rozkoszuje się chlebkiem z Polski i robię kolejny wpis, potwierdzający, że ciągle żyjemy i wszystko idzię jak po maślę.
W nocy między 3:45 a 4:45 polowałyśmy na zorzę. Nie miałyśmy latarki, ale żeby się nie poprzewracać wzięłyśmy żółtą świeczkę i jej płomieniem rozpromieniałyśmy chodnik. Nie docenił tej sztuki radzenia sobie w ciemnościach pewien tutejszy kierowca - zawrócił na nasz widok. Na szczęście nieco bardziej naszą obecność docenił puchaty, czarno-biały kot, który to do nas się łasił, to umykał. Zorzy niestety nie zobaczyłyśmy. Ale dobrze było chociaż przez tę godzinę popatrzeć w bezchmurne (po raz pierwszy od naszego przyjazdu), rozgwieżdżone niebo.

... Tylko rano było ciężej wstać :D ale jak słońce w Norwegii daje po oknach, rozlewa się po trawniku i wysyca go jaskrawą zielenią, nie sposób siedzieć w domu!

Tak! Pokolorowałyśmy świecowymi kredkami jeszcze z Brazylii 3 napisy na kartonikach:Molde, Malme i Eide, niezbędniki autostopowicza. Drogo Atlantycka - przybywamy! Minęło może 20 minut zanim doszlyśmy do zatoczki, gdzie wystawiłyśmy kciuki i może 5 zanim ktoś się zatrzymał. Akcent wydał mi się znajomy... "Mówi Pan po polsku?" :D nasz rodak nie praktykował krajoznawczych wypraw, ale podrzucił nas do ścieżki do jaskini niedaleko Eide. Ponieważ dojście do jaskini miało zająć wg tablicy informacyjnej ok godziny i niezbędne są latarki (a świeczka w domu została... :P), ograniczyłyśmy się do spaceru, podziwiania krajobrazu i objadania się jagodami (czy jak kto woli borówkami).


 Trolandia? Uwaga na trole? Trasa dla troli? Nie wiem co oni z tą tabliczką...

 Przyczyna czarnego, leśnego uśmiechu
Dżoana Dżons na mokrawej ścieżce

Kolejny stop poszedł równie łatwo. Też oczywiście trzeba bylo kawalek przejść, żeby zacząć łapać stopa w miejscu, gdzie auta nie rozsmarują nas po asfalcie, jak dżem po świeżej bułeczce. Kilka machnięć, karton z napisem Eide... I zatrzymał nam się Eidanin (Eideńczyk?), który uznał, że do Atlantic Road nie zmierzał, ale może nadrobić 10 minut drogi i nas tam podrzucić :) dodał, że jeździ nią tylko w czasie sztormu, gdy fale przewalają się przez drogę. Nasz kierowca uwielbia żyjące miasta, dlatego nieco ubolewał nad ciszą w swojej okolicy. Wysiadłyśmy przy pierwszym punkcie widokowym i jak każdemu kierowcy podziękowałyśmy słodyczami z PL. Potem dłuuugi spacer szosą (wszystkie auta zgrabnie nas wymijały-sory, nikt tu nie wymyślił pobocza). Aśka walczyła z lękiem wysokości, ja z lękiem przed śpiącymi kierowcami. Widoki wynagradzały wszelkie niedogodności.














... Czas nam się kurczył, więc kciuki znowu poszły w ruch. Kilka minut mija i zatrzymuje nam się 2 Norwegów. Przejechałyśmy z nimi do końca trasy (czyli znowu nie tak długo, cała droga ma zaledwie kilka km) i znowu łapałyśmy stopa, tylko w kierunku powrotnym koło stacji paliw i sklepu "kiwi". Kilka osób udawało, że nas nie widzi, kilka uśmiechało się od ucha do ucha, ale pokazywało, że zaraz skręca... Zatrzymał się przed nami starszy pan i zamachał, żebyśmy wsiadały. Otoczka włosów i brody wokół twarzy, soczysta wymowa i akcent krzyczały - oto prawdziwy mieszkaniec tej krainy. "Tu się urodziłem", wskazał na prawo i byłabym w stanie uwierzyć,  że ma na myśli tę łysą, małą wyspę, którą co jakiś czas przepłukują fale.

Kolejne miejsce do stopa - zjazd na Eide i Molde. Ruch jest w zaniku, ale za to proporcja zatrzymujących się/odjeżdżających wysoka. Znów postałyśmy kilka minut (tym razem kartka Molde) i zatrzymała się wesoła Norweżka z niebieskim amstafem, który bardzo chętnie pakował się na kolana.

 Błogi uśmiech dwulatka


Wysiadłyśmy tutaj:
 I w zasadzie nie zdążyłyśmy ponapawać się widokami, bo zaraz znowu ktoś się zatrzymał (oby z Gdańska tak dobrze szło... :P). I tak oto dotarłyśmy do Molde, czyli foremki po hiszpańsku. Dzięki, mieszkańcy Norwegii! :D
Centrum Molde. Wraz z pojawieniem się słońca na ulice wyłonili się mieszkańcy.
 No... To zdjęcie nie przedstawia ani centrum, ani mieszkańców, ale możecie sobie ich wyobrazić :D
 Prysznic, wykwintna obiadokolacja z glutaminianem sodu i wio na lotnisko
Teraz w objęciach kapsuły czasu czekamy na świt... W Gdańsku

niedziela, 20 września 2015

...A to było tak: zabrałyśmy się na spacer, przeszłyśmy w deszczu do następnej miejscowości, żeby natknąć się niby to przypadkiem, niby to celowo na zacne widoczki.
 Ale że woda z nieba kapała i kapała, to zaczęłyśmy szukać suchego kąta. A jak wiadomo kąty często występują w obiektach wzniesionych ręką ludzką.

 Posiedziałyśmy, zjadłyśmy mieszankę studencką ku pokrzepieniu serc i ruszyłyśmy dalej w las
Gdzie strumyk płynął wartko
O, renifery wyglądały na szczęśliwe, ale to wcześniej
A to było wczoraj, ale nie chciało mi się robić zawiłych operacji z kartami pamięci i zamieszczam dzisiaj - dużo dachów porasta mech, trawa, a czasem i małe drzewka.
Jak tak już dzisiaj szłyśmy i szłyśmy nabierając coraz to więcej wody w buty, dopadłyśmy takie oto sympatyczno-mroczne jeziorko. I jeszcze chwilę cisnęłyśmy dalej, ale poziom wody w butach przekroczył stan dopuszczalny, więc wycofałyśmy się z mokradeł. Za to objadłyśmy się jagód ("a kiedy dzień nadchodzi, dzień nadchodzi, jedziemy na jagody, na jagody..." :D ), jak dobrze, że nie było koło mnie ludzi z obsesją - a może je lis obsikał? :O
Tak więc wróciłyśmy do miasta (dużo powiedziane) ciągnącego się wzdłuż wybrzeża, zadumałyśmy się nad fiordami i znalazłyśmy szczęście pod uczelnianym kampusem.
 I oczywiście czas na ucztę, czyli kuchnia chińska:
 Wyśmienite frędzle o smaku "kurczę pieczone"
A że znalazłam w lesie borowika, a Luiza ma zatrzęsienie suszonych (i jadalnych, co jest w tym przypadku dość korzystne) pieprzników, zrobimy z tego jedzonko :D
Skoro już o jedzeniu, to zaprezentuję najdelikatniejsze, aromatyczne, mięciutkie... Najpyszniejsze naleśniki jakie kiedykolwiek z Aśką jadłyśmy:
To za sprawą mąki migdałowej ponoć. Polecam. Pozdrawiam też.


I jeszcze jedna myśl nad fiordami: cisza, jaka osacza w Norwegii daje miejsce na kontemplację natury. Piękno tego kraju polega być może na braku pośpiechu i zetknięcia z surowym, zimnym, budzącym respekt krajobrazem. Obserwacja jest chyba głównym elementem tutejszego życia, pustelnictwo wydaje się być czymś bardzo naturalnym, wręcz pożądanym. Zewsząd atakuje cię spokój.

piątek, 18 września 2015

11:45 po kluchach śląskich
 gdzieś między Warszawą, a Gdańskiem...
18:30 lotnisko

Z Warszawy dojechałyśmy szybko na 2 stopy przy ciekawych rozmowach, mimo zmęczenia niedoborem snu. Spacer po Gdańsku. Dojazd na lotnisko z jakimś pasażerem, który zasnął na "nietrzeźwo" w drzwiach, co stało się tematem wiodącym pań za nami. Tak po polsku.
Nieważne.
Lecim dalej.


Podpowiem, że z tą tabliczką dostopowałyśmy do Gdańska
Renifery też czekają na odlot
Zabawa z czasem, czyli cofanie słońca, które zaszło

Dolecieliśmy. Po wylądowaniu wszyscy na raz się zerwali, nie było klaskania ( :( ), byli za to ratownicy medyczni po jednego z pasażerów. Pogoda nas nie zaskoczyła - lało zgodnie z prognozą, mielismy jednak cień nadziei, że się rozpogodzi, bo całonocny spacer w deszczu nam się nie uśmiechał (lotnisko miało być zamykane po 22:30 wg internetów), ale przykitrałyśmy się na ławeczce z nadzieją na to, że nas nie zauważą (koło głównego wyjścia :D ) i o dziwo nasze nadzieje stały się rzeczywistością. Obudziłyśmy się o 4 rano, przeszamałyśmy schabowego z wczorajszego obiadu i koło 6 spotkałyśmy się z Luizą, która nas właśnie gości  w Molde ;)
Pozdrawiamy!


18:25
Przeszłyśmy się po skansenie, później po lesie i do punktu widokowego. Złapał nas mocniejszy deszczyk, więc poczekałyśmy na wzgórzu, aż zmniejszy się ilość żab, którymi rzucało.
Te 3 h spaceru nas nieco zmęczyło (a może lot i mało snu), po powrocie więc nie opierałyśmy się urokowi powierzchni poziomych i ucięłyśmy kimę.

Przemyślenie z parzenia herbaty: podróże sprawiają, że człowiek albo robi się coraz bardziej pokręcony, albo coraz bardziej normalny. Zastanawiam się w którą stronę się kieruję... :P

Coś po północy
Przespacerowałyśmy się z Aśką po 25 tysięcznym mieście... Praktycznie nie napotykając ludzi. Ktoś koło portu obserwował nas przez szybę i schował się jak oparzony, gdy mu pomachałam. Korciło, żeby zagadać do przypadkowych osób, lub - z powodu opustoszałych chodników - zapukać do losowego rudego domku o wielkich oknach, ale Asia przypomniała mi, że to nie Ameryka Łacińska. Racja. Wróciłyśmy do domu Luizy, która nas gości przez ten weekend i spędziłyśmy miły wieczór na rozmowie, przy argentyńskiej muzyce serwowanej z jutubów (perota chingó complicidad proszę wpisać). Dlaczego warto podróżować? Bo możesz spotkać w Norwegii dziewczynę z Rumunii, która kilka lat temu stwierdziła, że dlaczego by nie zrobić 3-letniej przerwy po licencjacie, zwiedzić nasz glob (łącznie z łowieniem piranii w Amazonce), po czym udać się na magisterkę do Norwegii (gdzie dalej aktywnie działać w organizacjach studenckich). Swojego chłopaka nigdy pewnie nie poznałaby, gdyby nie odważyła się wyjechać. Jeżdżą więc przy każdej okazji i poznają świat i siebie nawzajem. Czy może być coś lepszego niż dzielenie się pasją z drugą osobą? Człowiek bez inspiracji gaśnie, a pary zaczynają żyć obok siebie, zamiast ze sobą. To już lepiej być w pojedynkę. A jeszcze lepiej przestać grać w grę/wyciągnąć rowery/przeszperać fly4free/ugotować coś razem/skontruować wspólnie igloo... Zacząć działać, zamiast czekać, aż coś się samo stanie. Bo się rozstanie.
Innymi słowy: nasze starania biorą początek w naszych głowach, ale źle, gdy się tylko do głowy ograniczają. 
Dobrej nocy.

czwartek, 17 września 2015

Wróćmy jeszcze na chwilę do Brazylii…
Dawno, dawno temu (lata 80’), w pewnej maleńkiej mieścinie gdzieś w stanie Minas Gerais życie toczyło się tak wartko, jak akcja w ‘Czekając na Godota”. Mieszkańcy nie znali angielskiego, bo i po co, skoro żaden cudzoziemiec nogi tu nie postawił, a sami nie myśleli o dalekich wojażach.
 Aż tu któregoś dnia, nie wiadomo dlaczego (jak trafić na koniec świata?) miejscowość nawiedziło 3 przybyszów z krainy fiordów. Byli na tyle zjawiskowi i egzotyczni, że nastąpiło poruszenie w całej wsi: bladzi, o jasnych włosach i mówili językiem, który nie przypominał niczego, co było do tej pory poznane. Usiedli więc na ryneczku otoczeni kierującymi na nich kontrastujące ze śniadą karnacją białka. Ktoś pobiegł po doktora – jako człowiek uczony, władał szatańsko obcym językiem angielskim. I tu wkracza do akcji mój bohater (psychiatra, który kiedyś dawał mi podwózkę z uczelni :D ). Zaprosił przybyszów do domu, a ponieważ każdy z mieszkańców chciał mieć przywilej spędzenia czasu z naszymi Norwegami – rozpisał grafik odwiedzin. Każda rodzina pilnowała wyznaczonego terminu na wspólne śniadanie, obiad lub kolację z bladą twarzą.
Mieścina miała kino. Goście na tyle wzbudzali sensację, że właściciel przygotował specjalny seans dla Norwegów, a gdy tym nie udało się przyjść na czas (przez przeciągający się posiłek z grafiku), czekał na nich przed wejściem, nie pozwalając rozpocząć filmu, dopóki się nie zjawią. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, ale ludzie nadal wspominają wizytę tych 3 przybyszów z „innego świata”.
„… A pamiętasz jak to było, Kiedy przyjechało tych trzech Norwegów?...”
Taką oto opowieścią o swoim mieście uraczyło mnie przemiłe małżeństwo, u których gościłam na niedzielnym obiedzie w Botucatu. Gospodyni przygotowała risotto na winie w tradycyjnych żelaznych naczyniach z Minas Gerais, dzieliliśmy się opowieściami to z Europy, to z Brazylii. 
 a w międzyczasie kawa parzyła się jak przed laty
 woda spływała po górze poukładanych kamieni
 a ludzie kołysali się w plecionych hamakach
 żelazne garnki z Minas Gerais ciepłem opatulały ryż
 nad nami gołębie uwiły gniazdo i litościwie nie spuszczały ładunków na głowy
 dlatego spokojnie konsumowaliśmy wszystkie smakołyki
 jak na przykład tę przepyszną sałatkę z awokado

Gościna jaką zaznasz od przypadkowych ludzi w Ameryce Południowej jest nie do przecenienia.

Przekonali mnie też o tym pracownicy wydziału Biostatystyki, na którym miałam przez ostatnie 2 miesiące praktyki. Helenice zajmuje się modelowaniem matematycznym bioreaktorów, niedawno wróciła ze stażu w Londynie. Spotkałyśmy się przypadkiem wychodząc w niedzielę z katedry (w sensie kościelnej, nie uczelnianej :P ). I dostałyśmy (byłam z Iną, praktykantką z Niemiec) zaproszenie na odświętny, poniedziałkowy obiad. Odświętny, bo 7.09. cała Brazylia świętuje niepodległość (zahaczyłyśmy o paradę J ). Nieważne w jakim stopniu ludzie znają tu obce języki – chcą się z Tobą komunikować i ugościć najlepiej jak potrafią. Zjawiła się też opiekunka praktyk Iny (pierwsze spotkanie) i inni znajomi naszych matematyczek. Żeby nauka na AGH była tak praktyczna jak tutaj, a ludzie z tytułami mniej ąę… Ach, co kraj to obyczaj.
Dobra. Pakowanie i naukę pominę w tym wpisie, bo jest oczywistym elementem. Przyszło się pożegnać z ludźmi na wydziale i jakoś tak smutno, bo miło minęły mi te 2 miesiące. Mimo barier językowych Rogerio starannie wyjaśniał mi wszelkie niejasności (rozwiewał mroki statystyki :D ) i trochę nie wiedziałam, jak mu na koniec podziękować. W ogóle nie wspomniałam wcześniej, ale jak usłyszał, że mam zajawkę na minerały, to za kilka dni przyniósł mi ametyst i drewnianą papużkę (PAPUCHKA ^^), innym razem jego mama przygotowała dla mnie słodkości z papai J W ramach wymiany żywieniowej upiekłam coś na kształt szarlotki. Trochę żałowałam, że nie przywiozłam więcej polskich pamiątek, bardzo szybko się rozeszły. Kupienie czegoś w Brazylii też wydało mi się jak przywożenie wody do rzeki. Śmignęłam więc pędzlem widoczek z polskiej wsi o zachodzie… I to był chyba strzał w dyszkę J
We wtorek ostatnie sprawy na mieście. Do centrum podwiozło mnie starsze małżeństwo, które wracało z UNESPu od weterynarza, ale już bez swojego pieska. Pobrali się gdy mieli po 16-17 lat i nadal potrafią na siebie patrzeć z czułością. To jedna z rzeczy, która urzeka mnie w Brazylii – ludziom zależy na sobie w każdym wieku.
Wracałam z miasta już pieszo (a co tam taki deszczyk, kiedy mam kurtkę i parasol) i jakiś kwadrans od domu zrozumiałam CO NAPRAWDĘ znaczy oberwanie chmury! To nie była jedna chmura. To był kompleks chmurzysk, które gdzieś wessały niebo oznajmiając „błękit odwołano”.  Lało się z każdej strony i to nie krople, tylko jak z nieskończonej ilości oberwanych kranów, albo jakby ktoś nade mną cedził wodę przez sito! W 2 sekundy buty, spodnie, torebka (!!!) napełniły się wodą. Parasol wywinął na drugą stronę. Wpadłam przez pierwsze napotkane drzwi – fryzjer (od razu się obetnę, nie ma tego złego… :D ). Gdy się uspokoiło, wyszłam… No i oczywiście rozkręciło się (choć już z mniejszą siłą) ponownie. A niech tam. Z mokrym wszystkim jakoś brnęłam przez te rzeki ulic, albo raczej ulice rzek. I zrozumiałam dlaczego miasta budują się tu na wzgórzach, a nie w dolinach – taki sprytny sposób, żeby się nie potopić. I dlaczego ulice mają tyle wybojów  - sprytnie kierują wodę do studzienek. I dlaczego studzienki mają często otwory mogące wchłonąć psa – nie muszę wyjaśniać? Dobrnęłam do domu w wodzie po kostki (haloooo to wbrew grawitacji! Woda nie może stać na zboczu!) i już wszystko… Wszystko mi było jedno.
Pożegnałam się z naszymi Brazylkami (ostatnie wspólne brigadeiro), na pamiątkę dały mi podpisaną przez nie flagę, kochane babki :)
No i dawaj, pobudka 4:30! Rano we środę zebrałam manele i wpakowałam się do zaznajomionego taksówkarza i pojechalimy na dworzec. Po kilku godzinach, gdy dojechałam autobusem do Sao Paulo jakiś ziomeczek pomógł mi przetarabanić się z walizką i plecorem do kas, a potem na autobus (i powtarzał, żebym uważała na obcych ludzi – tu miałam dylemat, bo w sumie był obcy :P ). Coś po 11 dotarłam na lotnisko (dalej Sao Paulo). Reszta dnia w samolocie, z przyklejonym do szyby nosem (z tak bliska jeszcze gwiazd nie oglądałam, cudowny widok). Doleciałam do Madrytu, pożegnałam się z doktorantem z Brazylii lecącym dalej do Milano, odstałam swoje w kolejkach, z tablic lotów dowiedziałam się, że mogłam lecieć stąd prosto do Krakowa i być ze 12 godzin wcześniej… Jakoś przeboleję. Przynajmniej zobaczę (taką mam nadzieję) najlepszy zachód słońca w życiu.
Dobra, starczy. Młodzieńczy. Znaczy, lecim dalej!
6:24 czasu brazylijskiego, dojechałam do Paryża i dalej lotniskowe wifi mi nie działa… Ehhh, jakoś się muszę skontaktować z gościem z blablacaru, który ma mnie zawieźć na lotnisko Beauvais (czy jakoś…).

Rzeczywistość uczy, że niczego nie można być pewnym, dopóki się to nie stanie. Podwózka między lotniskami zawiodła (po przyjeździe na lotnisko przeczytałam wiadomość  „jednak nie mogę przyjechać, bo mam pracę” – dzięki, można było wcześniej), a w Katowicach mój powrót opóźnił się przez to, że czekaliśmy na pasażerkę z innego lotu, która ostatecznie (po godzinie czekania) wsiadła do innego busa. Egzaminu z matematyki nie miałam. Jedna matematyczka nie dostała dla mnie zadań od drugiej matematyczki i nie wiem dlaczego unikała podania godziny egzaminu. I zderzenie z opryskliwością u pracowników AGH. Usłyszałam na korytarzu na dzień dobry „czego pani chce?” tonem, jakim się mówi „wypier…” (ja tu tylko przechodzę, please, don’t shoot me!) i „co pani chce ode mnie?” w jednym z sekretariatów. Witamy w Polsce?

Powrót do teraźniejszości:
Jesteśmy w Kobylanach u Zwoli z kolegą z Zaragozy i gaworzymy po polsku i języku Portaniol (czyli łamanie hiszpańskiego z portugalskim :D ). Pogoda dopisała. Coś koło 30 stopni?
Asia coś twarz przestawia :D (fotografem - żeby nie pisać fot z kropką - był nasz szanowny kolega Raul Embid) Pozdro z Krakowa!

Dziś zdałam ciążący od 2 miesięcy egzamin z matematyki. Woda dawno nie smakowała tak dobrze, jak po wyjściu z B7.

Dziś... Zostałam ciocią! :)