środa, 31 sierpnia 2016

Wiecie jak to czasem jest. Z tymi wieczorami. Przychodzą, bo muszą, a człowiek nie wie gdzie ma się schować przed myślami spychanymi w ciągu dnia. I dziś właśnie przyszedł ten wieczór, kiedy wychodzę przed ten ogromny dom... W którym nie ma nic ze mnie. Patrzę w ciemne niebo, zaciągam się powietrzem o zapachu lasu (choineczka zapachowa z samochodu może się schować), słucham co piszczy w trawie... I czegoś mi tu TAK BARDZO nie ma. I wiem, że nie będzie. Wiem, że muszę się z tą myślą przemęczyć do jutra, bo dziś się już nic nie wydarzy. A teraz wyobraź sobie, że jesteś alkoholikiem po odwyku i wieczorem właśnie nachodzi nostalgia i chęć na kieliszek. Nie chcę nawet myśleć jak intensywna to może być myśl. Zapytałam kiedyś najbliższego mi alkoholika po 2 latach od odstawienia - jak się z tym mierzysz? Jaki masz sposób na natrętne myśli? - "Żaden. Jak przychodzą, odwracam się do nich dupą, na drugi bok." Jakie to jest genialne w swojej prostocie. Chyba to właśnie ta metoda pozwoliła mi szybko rozprawić się z wielkim rozczarowaniem, jaki przyniósł ostatni związek. Zjesz beczkę soli, nim dowiesz się, jaki naprawdę ma pogląd na świat człowiek, któremu zaufałeś.
Dziś zostałam postrzelona pytaniem w tył głowy: jak to jest z tym zaufaniem do ludzi? I jak było z Tobą? Jak zaufałaś tej grupie znajomych? Tak od razu?
I teraz muszę zrobić małe odkurzanie w głowie. Tak... Z jednej strony ufam dopiero co poznanym osobom (np. w podróżach autostopem, na studiach), ale są różne poziomy zaufania: możesz komuś zaufać, że Cię nie skrzywdzi fizycznie (nie pobije, nie okradnie etc.), albo psychicznie (zabawi się emocjami). I nie zawsze obdarowujemy tym zaufaniem po równo. Chyba ludzie, którzy doświadczyli na własnej skórze silnej manipulacji, nie są w stanie szybko zaakceptować emocjonalnego upustu dla nowopoznanych osób. Stawia się wtedy milion kryteriów, które obcy musi spełnić, żeby móc być uznany za godnego zaufania. Czy to patologia? Nie wiem, może. Może nikt nie jest normalny. Może normę określają tylko bogate dzieci pozbawione realnych problemów. A być może realnym problemem jest wszystko to, co można określić w jakiejś skali, np. stężenie CO2. Może to właśnie powinno zaprzątać nasze głowy wieczorami, gdy nie możemy sobie znaleźć miejsca i szarpiemy się z bólami egzystencjonalnymi. Dlatego porzucam dalsze wnioski, mogą sobie iść na rzeź. Zajmijmy się tym, co namacalne, rzeczywiste. Poczytajmy o sorbentach mineralnych, szukajmy stażu. Idźmy spać, a rano wyciśnijmy zdrowy sok pomarańczowy dla dzieci. Nawet wybór, jaki nadruk na plecaku mieć w tym nowym roku szkolnym może przerosnąć. Sami sobie dobieramy, czym się martwimy, więc jesteśmy w dużej mierze odpowiedzialni za swoje nieszczęście.

Wczoraj spędziłam fantastyczny dzień, miałam wolne. Świętowaliśmy chwilę urodziny szefa, potem poszłam w góry. Lał deszcz, były pioruny. Zgubiłam się i znalazłam. Było pięknie. Było zimno. Wróciłam do domu się przebrać, ale nikogo nie było, dom zamknięty. Mimo to ogarniał mnie stan lekkości mokrych, zimnych ubrań i zmęczonych mięśni. Przespałam się pod zadaszeniem na fotelach ogrodowych. Gdy wrócili i mogłam się w końcu przebrać, zjeść coś ciepłego, przyszedł leniuszek i nie chciał wypuścić, dopóki nie odgrzeję kończyn.



























Potem pojechałam do Aśki, która dziś jest już we Włoszech. Kochana wariatka! :) Dzięki Ci babko za każdą minutę spędzoną razem! Szczęśliwej podróży (każdej).
 Widzisz tę radosną twarz i słońce wstępuje również w Ciebie :)
 ostatni spacer po Port Grimaud
 trololo lolo koło niebieskiego domu
Kolory! Żółty! Obowiązkowo.
 Miało być zdjęcie z koszem owoców...
 Oczywiście wróciłam późną nocą na stopa (zabrała mnie nie-para z 8 miesięczną dziewczynką) i w drodze do domu napotkałam tego oto tu zielonego, bojącego się bardzo leniwie.
 A rano za oknem...
 ... Robale! ^^
 I to by było na tyle.

niedziela, 28 sierpnia 2016

Pierwszy taki luźny dzień od... Początku. Dostałam dziś na tyle mało pracy, że sporą część dnia mogłam robić, co mi się uwidzi. Rano skoczyłam więc na mszę - korzystając z okazji zahaczyłam o tutejszy chór, na za tydzień muszę ogarnąć wymowę, bo cisnę solówkę. Bardzo miło mi się zrobiło jak rodzinka zadeklarowała się, że chcą przyjść posłuchać. Potem pojechali nad wodę, żeby nikt mi się nie plątał pod nogami przy sprzątaniu, więc gdy walczyłam z buczącym 10 kilowym mopem po kuchni i znikąd wyłonił się człek, oznajmiłam krótko swoje zdziwienie (Aaa!). Od czasu kiedy w Krakowie miałam włamanie na mieszkanie (w którym byłam), jestem wrażliwa na takie anomalie.  Do tego miałam dziś pokręcony koszmar, że jestem w Japonii i mam bronić skośnooką rodzinkę przed zbliżającym się najazdem nożowników. Proszę ludzie - chrumkajcie jakoś, zaznaczajcie swoją obecność :P Bo mi serce wyskoczy.
Po sprzątaniu zgarnęłam moje ulubione notatki z inżynierii mineralnej i bujając się na materacu po lekko słonych wodach (basenu), chwytałam popołudniowe promienie słońca. Mogłam w spokoju się pouczyć, a jak już przebrnęłam przez zabrane materiały, poplumkałam kilka basenów.
Zdziwiła mnie metamorfoza najmłodszego dziecka, gdy wrócili znad wody. Do tej pory miałam z nim największe problemy (mały księciunio), a dziś jakby za tknieniem różdżki odstawił na bok swój 6-cioletni bunt. Hmmm... Tylko spokój nas ocali ;) Dzieci są takie kochane (kiedy nie marudzą :P ).
Wstyd się przyznać, ale Messenger mnie dzisiaj wchłonął. W końcu zgrałam się z paroma osobami i porozmawiałam bez stresu, że gdzieś znowu muszę lecieć. A jak już przychodzi taki luz, to i na rysowanie przychodzi inspiracja.
 
 
I na koniec bardzo chciałam oznajmić swoją radość, że tak chętnie tu zaglądacie. Ciężko było mi się spodziewać przy zakładaniu tego bloga, że poza głównymi zainteresowanymi (np. rodzina), będzie się chciało komuś tu zaglądać. Dlatego bardzo mi miło za każdą wizytę, która wyświetla mi się po zalogowaniu na bloga. Dziś dobija do okrągłej liczby 5000 ;)
 
 
 

sobota, 27 sierpnia 2016

Korsyka

Wczoraj zwróciliśmy z rejsu na Korsykę. Pięć dni na mniej lub bardziej otwartym morzu, skaczące delfiny, żółw morski na pokładzie, rajskie wybrzeża, awaria >100 km od lądu - te i inne atrakcje, o których mogłabym opowiedzieć wczoraj, ale byłam dętka.
 
Mogłabym zacząć tak:
Morze zaczęło nas unosić dalej i dalej, zacierając na horyzoncie wszystkie możliwe lądy i zastępując je nieskończoną głębią błękitu - kołyska fal przenosiła moją świadomość do łona matki, dając kojącą ciszę myśli...
 
Ale niestety muszę zacząć inaczej:
Pierwszego dnia rzygałam dalej niż widziałam, więc kontemplację piękna natury pominęłam. Podobno przybierałam różne kolory, od zielonego, przez fioletowy, aż po mój ulubiony - żółty. Myślę, że to świetne kolory na flagę Mangiarii, w której mówi się w języku pofroen poara. Żebym całkowicie nie sczezła na wynajętym jachcie, dobiliśmy do portu (w pierwotnym planie mieli chyba nocować gdzieś na otwartym morzu?), pomogli mi opuścić pokład i ućpali prochami z apteki, żebym mogła coś zjeść. Gdyby było we mnie ciut więcej życia, pewnie zaczęłabym całować ląd pod stopami. Zatrzymaliśmy się gdzieś wcześniej, żeby ochłonąć w wodzie. Zejdź z góry - mówili, wejdź do wody, to przejdzie! No i niestety schody w dół mnie pokonały, więc wejście do wody oznaczałoby pójście na dno.
 
No dobra, potragizowałam o doli warzywka, ale leki zdziałały coś na kształt cudu (w głowie miałam dalej młyn, ale przynajmniej mogłam jeść), dlatego przejdę już do tej lepszej strony - w końcu nie na tym świat się kończy! Wszyscy przecież dobrze wiemy, że kończy się na ogromnym kancie wodospadu, z którego spadają wszystkie statki świata, które wypłynęły na spotkanie z wielkim żółwiem, czy też słoniami, na których stoi Ziemia.
Yyyy... Tak.
Więc popłynęliśmy. I płynęliśmy dalej i dalej. Drugiego dnia, jak zniknął nam na horyzoncie wszelki ląd, zaczęło mi się zbierać na szanty. Ograniczać się nie lubię, więc zaczęłam ich karmić polskimi utworami. Odpuściłam in tylko "Port Amsterdam" i "Szantę dziewicy". Dostałam tytuł pokładowej syreny (całe szczęście nie przywiązali mnie do dziobu) i przez kolejne dni dzieci domagały się więcej i głośniej. Potem próbowaliśmy się nawzajem uczyć piosenek - u chłopców na topie jest ostatnio Marsylianka, ja z kolei wpajałam im Boba Marleya. Płynął z nami pies, Lola i ich przyjaciel Lulu - człowiek o wiecznie uśmiechniętej twarzy. Miałam pilnować, żeby Lola nie wypadła/wyskoczyła za burtę, a nie ciężko było o to, bo fale były spore i rzucało nami w każdą stronę. Do tego pies dostawał nerwicy, jak widział, że brakuje któregoś dziecka (no przecież nie usiedzą na miejscu). Korsykę rozpieczętowaliśmy od portu w Calvi i dalej ciągnęliśmy wzdłuż wybrzeża na północ. Ponieważ byliśmy przy okazji pływającym przyjęciem-niespodzianką dla przyjaciółki Pris, to 2 dni spędziliśmy z 4 osobami extra. Nie wchodziłam z nimi w interakcje, nastawieni byli raczej na burżujską zabawę, ale nie uwierało mnie to jakoś bardzo. Przynajmniej wieczory miałam wolne i mogłam dać głowie odpocząć podczas spaceru z psem/czytaniu notatek/oglądaniu spektakularnych zachodów słońca/ kąpieli w morzu. Zdecydowanie muszę tam kiedyś wrócić. Ale nie sama i raczej nie drogą morską. Podgryzała mnie samotność. Jedna z plaż przy której zarzuciliśmy kotwicę była bajeczna - od niesamowicie przejrzystej wody, przez czysty piasek, który wyglądał, jakby składał się  tylko z kwarcu i pokruszonych muszelek. W takim piasku jeszcze nie miałam okazji zakopywać dzieci. Ale skoro chciały... :D
W ostatnie 2 dni udało nam się spotkać z delfinami - gdy zarejestrowały naszą obecność, zaczęły się ścigać z łodzią! To był tak niesamowity widok - dzikie zwierzęta same podpływały pod łódź, ustawiały się przed nami, wyskakiwały z wody, jakby chcąc się popisać zwinnością. Wyglądało na to, że nie tylko nam sprawia to frajdę. W zupełnie innym już miejscu jeden z chłopców zauważył żółwia morskiego. Podpłynęliśmy, ten zbliżył się i obrócił żółtym podbrzuszem do góry, jakby śmiał się z nas, że potrzebujemy do pływania jakiejś maszyny. Szefu nie cackając się zbyt długo wskoczył do morza, złapał zioma za skorupę i wpakował na pokład. Żółw wyglądał na lekko zaskoczonego zaistniałą sytuacją, więc po krótkim zapoznaniu, zwróciliśmy go morzu ("zwrócić morzu" już zawsze będzie mieć dla mnie dwojaki wydźwięk). Mimo trudów podróży - zupełnie innych, niż te, z którymi zdarzało mi się mierzyć w górach, czy podczas autostopu - przekonują mnie, że jachtostop to może jednak nie... Ale kiedyś jeszcze trzeba spróbować wypłynąć na głębię. Były oczywiście przykre momenty, kiedy byłam podejrzanym nr 1 w sytuacji awarii czegokolwiek na statku lub byłam postrzegana jako towar kategorii drugiej w niektórych sytuacjach... Ale z tego wyjazdu zamierzam zachować tylko te momenty, do których warto wracać, więc pozostałych nie przytoczę.
Pozytywną - bo zakończoną dobrze - była awaria silnika ostatniego dnia. Pozwoliła przypomnieć, jak silna jest chęć przetrwania. Jak odnaleźć spokój, gdy wizja najbliższej przyszłości jest dość nieciekawa. I choć nie jest pocieszeniem, że "hej hej hej inni mają jeszcze gorzej", to ogromnym szczęściem w naszym bycie jest to, że nie jesteśmy kompletnie bezradni w naszym życiu i ostatecznym rozrachunku sami jesteśmy sobie sterem, żeglarzem i okrętem - kończąc z tym, co sobie wypracowaliśmy przez całe życie. Nikt nie jest bardziej winny naszej klęski, niż my sami, poddając się własnym słabościom. Nikt nie jest większą matką naszego sukcesu, niż nasza wytrwałość i wola walki.
Spójrz na swoje życie z perspektywy działań, które poczyniłeś i - jeśli to robisz - przestań obarczać winą innych naokoło za swoje niepowodzenia. Jesteś jedyną osobą, która może przeżyć Twoje życie i NIC NIGDY tego nie zmieni. Nic i nigdy. A jeśli użalasz się nad sobą z jakiegokolwiek powodu, to patrz - właśnie tracisz czas.



Zdjęcia będą dochodzić w trakcie :)
 
Przedsmak łodzi, czyli naprężona żyłka wędkarska
Zachód słońca w jednym z portów
 
tankujemy wieloryba!
wschód słońca z Lolą




 W każdym porcie po kocie

 Calvi

Żegnaj lądzie...
... Już za Tobą tęsknię!

 niewiele zdjęć robiłam na otwartym morzu, nie mogłam złapać pionu
 dlatego zdjęcia głównie przybrzeżne
 plaża o najpiękniejszym piasku
W kolejnym porcie
 w którym widać skutki pożaru lasów


 minigaleria

 popiół był, o diamencie mogłam co najwyżej zaśpiewać




znowu pięknopiaszczysta plaża, świetne miejsce na zakopywanie dzieci (hue hue)


 Z tym miejscem niestety najbardziej będzie kojarzyć mi się awaria toalety :D

... A z tym koncert gitarowy niosący się po okolicy