sobota, 27 sierpnia 2016

Korsyka

Wczoraj zwróciliśmy z rejsu na Korsykę. Pięć dni na mniej lub bardziej otwartym morzu, skaczące delfiny, żółw morski na pokładzie, rajskie wybrzeża, awaria >100 km od lądu - te i inne atrakcje, o których mogłabym opowiedzieć wczoraj, ale byłam dętka.
 
Mogłabym zacząć tak:
Morze zaczęło nas unosić dalej i dalej, zacierając na horyzoncie wszystkie możliwe lądy i zastępując je nieskończoną głębią błękitu - kołyska fal przenosiła moją świadomość do łona matki, dając kojącą ciszę myśli...
 
Ale niestety muszę zacząć inaczej:
Pierwszego dnia rzygałam dalej niż widziałam, więc kontemplację piękna natury pominęłam. Podobno przybierałam różne kolory, od zielonego, przez fioletowy, aż po mój ulubiony - żółty. Myślę, że to świetne kolory na flagę Mangiarii, w której mówi się w języku pofroen poara. Żebym całkowicie nie sczezła na wynajętym jachcie, dobiliśmy do portu (w pierwotnym planie mieli chyba nocować gdzieś na otwartym morzu?), pomogli mi opuścić pokład i ućpali prochami z apteki, żebym mogła coś zjeść. Gdyby było we mnie ciut więcej życia, pewnie zaczęłabym całować ląd pod stopami. Zatrzymaliśmy się gdzieś wcześniej, żeby ochłonąć w wodzie. Zejdź z góry - mówili, wejdź do wody, to przejdzie! No i niestety schody w dół mnie pokonały, więc wejście do wody oznaczałoby pójście na dno.
 
No dobra, potragizowałam o doli warzywka, ale leki zdziałały coś na kształt cudu (w głowie miałam dalej młyn, ale przynajmniej mogłam jeść), dlatego przejdę już do tej lepszej strony - w końcu nie na tym świat się kończy! Wszyscy przecież dobrze wiemy, że kończy się na ogromnym kancie wodospadu, z którego spadają wszystkie statki świata, które wypłynęły na spotkanie z wielkim żółwiem, czy też słoniami, na których stoi Ziemia.
Yyyy... Tak.
Więc popłynęliśmy. I płynęliśmy dalej i dalej. Drugiego dnia, jak zniknął nam na horyzoncie wszelki ląd, zaczęło mi się zbierać na szanty. Ograniczać się nie lubię, więc zaczęłam ich karmić polskimi utworami. Odpuściłam in tylko "Port Amsterdam" i "Szantę dziewicy". Dostałam tytuł pokładowej syreny (całe szczęście nie przywiązali mnie do dziobu) i przez kolejne dni dzieci domagały się więcej i głośniej. Potem próbowaliśmy się nawzajem uczyć piosenek - u chłopców na topie jest ostatnio Marsylianka, ja z kolei wpajałam im Boba Marleya. Płynął z nami pies, Lola i ich przyjaciel Lulu - człowiek o wiecznie uśmiechniętej twarzy. Miałam pilnować, żeby Lola nie wypadła/wyskoczyła za burtę, a nie ciężko było o to, bo fale były spore i rzucało nami w każdą stronę. Do tego pies dostawał nerwicy, jak widział, że brakuje któregoś dziecka (no przecież nie usiedzą na miejscu). Korsykę rozpieczętowaliśmy od portu w Calvi i dalej ciągnęliśmy wzdłuż wybrzeża na północ. Ponieważ byliśmy przy okazji pływającym przyjęciem-niespodzianką dla przyjaciółki Pris, to 2 dni spędziliśmy z 4 osobami extra. Nie wchodziłam z nimi w interakcje, nastawieni byli raczej na burżujską zabawę, ale nie uwierało mnie to jakoś bardzo. Przynajmniej wieczory miałam wolne i mogłam dać głowie odpocząć podczas spaceru z psem/czytaniu notatek/oglądaniu spektakularnych zachodów słońca/ kąpieli w morzu. Zdecydowanie muszę tam kiedyś wrócić. Ale nie sama i raczej nie drogą morską. Podgryzała mnie samotność. Jedna z plaż przy której zarzuciliśmy kotwicę była bajeczna - od niesamowicie przejrzystej wody, przez czysty piasek, który wyglądał, jakby składał się  tylko z kwarcu i pokruszonych muszelek. W takim piasku jeszcze nie miałam okazji zakopywać dzieci. Ale skoro chciały... :D
W ostatnie 2 dni udało nam się spotkać z delfinami - gdy zarejestrowały naszą obecność, zaczęły się ścigać z łodzią! To był tak niesamowity widok - dzikie zwierzęta same podpływały pod łódź, ustawiały się przed nami, wyskakiwały z wody, jakby chcąc się popisać zwinnością. Wyglądało na to, że nie tylko nam sprawia to frajdę. W zupełnie innym już miejscu jeden z chłopców zauważył żółwia morskiego. Podpłynęliśmy, ten zbliżył się i obrócił żółtym podbrzuszem do góry, jakby śmiał się z nas, że potrzebujemy do pływania jakiejś maszyny. Szefu nie cackając się zbyt długo wskoczył do morza, złapał zioma za skorupę i wpakował na pokład. Żółw wyglądał na lekko zaskoczonego zaistniałą sytuacją, więc po krótkim zapoznaniu, zwróciliśmy go morzu ("zwrócić morzu" już zawsze będzie mieć dla mnie dwojaki wydźwięk). Mimo trudów podróży - zupełnie innych, niż te, z którymi zdarzało mi się mierzyć w górach, czy podczas autostopu - przekonują mnie, że jachtostop to może jednak nie... Ale kiedyś jeszcze trzeba spróbować wypłynąć na głębię. Były oczywiście przykre momenty, kiedy byłam podejrzanym nr 1 w sytuacji awarii czegokolwiek na statku lub byłam postrzegana jako towar kategorii drugiej w niektórych sytuacjach... Ale z tego wyjazdu zamierzam zachować tylko te momenty, do których warto wracać, więc pozostałych nie przytoczę.
Pozytywną - bo zakończoną dobrze - była awaria silnika ostatniego dnia. Pozwoliła przypomnieć, jak silna jest chęć przetrwania. Jak odnaleźć spokój, gdy wizja najbliższej przyszłości jest dość nieciekawa. I choć nie jest pocieszeniem, że "hej hej hej inni mają jeszcze gorzej", to ogromnym szczęściem w naszym bycie jest to, że nie jesteśmy kompletnie bezradni w naszym życiu i ostatecznym rozrachunku sami jesteśmy sobie sterem, żeglarzem i okrętem - kończąc z tym, co sobie wypracowaliśmy przez całe życie. Nikt nie jest bardziej winny naszej klęski, niż my sami, poddając się własnym słabościom. Nikt nie jest większą matką naszego sukcesu, niż nasza wytrwałość i wola walki.
Spójrz na swoje życie z perspektywy działań, które poczyniłeś i - jeśli to robisz - przestań obarczać winą innych naokoło za swoje niepowodzenia. Jesteś jedyną osobą, która może przeżyć Twoje życie i NIC NIGDY tego nie zmieni. Nic i nigdy. A jeśli użalasz się nad sobą z jakiegokolwiek powodu, to patrz - właśnie tracisz czas.



Zdjęcia będą dochodzić w trakcie :)
 
Przedsmak łodzi, czyli naprężona żyłka wędkarska
Zachód słońca w jednym z portów
 
tankujemy wieloryba!
wschód słońca z Lolą




 W każdym porcie po kocie

 Calvi

Żegnaj lądzie...
... Już za Tobą tęsknię!

 niewiele zdjęć robiłam na otwartym morzu, nie mogłam złapać pionu
 dlatego zdjęcia głównie przybrzeżne
 plaża o najpiękniejszym piasku
W kolejnym porcie
 w którym widać skutki pożaru lasów


 minigaleria

 popiół był, o diamencie mogłam co najwyżej zaśpiewać




znowu pięknopiaszczysta plaża, świetne miejsce na zakopywanie dzieci (hue hue)


 Z tym miejscem niestety najbardziej będzie kojarzyć mi się awaria toalety :D

... A z tym koncert gitarowy niosący się po okolicy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz