środa, 17 sierpnia 2016

kolejne 2 dni ciągnące się jak ser w kolacji dla dzieci

Dziś dali mi trochę - jak to ujęła moja pracodawczyni - przewietrzyć głowę po wczorajszym pierdzielniku z dziećmi. Dlatego spakowała je do auta i gdzieś pojechali, żeby nikt mi się nie plątał pod nogami przy sprzątaniu. I tak oto mogłam spokojnie... Odkurzyć cały dom, powycierać wszystkie kurze, zapakować zakupy do 4 lodówek (chyba na cały miesiąc), wypolerować kuchnię, umyć 6 łazienek, umyć podłogi, przebrać 7 łóżek...
- No oczywiście, że możesz zjeść wczorajsze spaghetti z małżami!  - Tylko skąd to niezadowolenie po powrocie, zjadłam za dużo? Nie będę długo silić się na interpretację. Pytanie po przyjściu " życie jest piękne, prawda?" oraz "jak Ci minął dzień?" pozostawiam bez większego komentarza. Było ok. To prawda, głowa mi odpoczęła.
- Dlaczego w takim razie nie jesteś już uśmiechnięta jak jeszcze 2 dni temu, czemu jesteś smutna?
- Ano, to jest mój neutralny wyraz twarzy. Nie, nic mi się nie dzieje, jest ok. Tak, wiem, że mogłam dziś pospać dłużej, dzięki.
Ale trochę oklapłam, najchętniej skoczyłabym pod prysznic, zamiast tryndać koło kolejnych gości. No dobra, ugotuję dzieciom kluchy z serem.
 
Ponieważ wczoraj był ostatni wieczór razem, dzieci zaczęły szaleć bardziej niż zwykle. No i jeszcze przyszli kolejni goście, w dodatku z córką, więc chłopcy poczuli wiatr w żaglach. Dostałam komunikat, że mam je położyć do łóżek i w razie awarii wołać Pris, to złapałam spinę. Później okazało się, że odwrotną informację miały dzieciaki, że mogą szaleć, bo to ich ostatni wieczór. Ten dzień był moim najgorszym, jak do tej pory - szykując obiad pochlipałam się nieco. Z równowagi wyprowadził mnie nieistotny szczegół, ale to mi uświadomiło, jak bardzo jestem przy nich spięta. Cały czas chcę spełnić ich oczekiwania, mimo, że wynagrodzenie nie jest adekwatne do tego, ile godzin spędzam pracując. Całą dobę w tym samym domu, nie bardzo jest kiedy wyjść, bo cały czas jest coś do przygotowania. I jak się okazało, że stół mam nakryć tym razem dla nas, a nie dla gości (a już wszystko przygotowałam), to mi puściła tama. Dobrze, że opanowałam szybko sprawę i /chyba/ nic nie zauważyli. Najgorzej jak ludzie zauważą i zaczynają dopytywać "co się stało?", a to tylko wzmaga wewnętrzną bulwę rozpaczy.
Po obiedzie przemyślałam sprawę i doszłam do wniosku, że chyba po prostu muszę opuścić pokład. Wyjść poza ten ze wszechstron strzeżony dom i pójść GDZIEKOLWIEK przed siebie. Posprzątałam po obiedzie, zapytałam, czy przed 16 będę do czegoś pilnie potrzebna. No, właściwie to nie. Super! 2,5 h dla siebie. Przekimam się pół h, zregeneruję siły i pójdę w las.
 
Ok... Nie prześpię się. Ulubiona niania idzie do pokoju, więc trzeba iść za nią. I weź tu wygoń dzieci, jak tylko oglądają kamienie, które nazbierałam. Dobra, pospane. Uciekam stąd, zanim zacznę krzyczeć.
 
Kilka elektrycznych pastuchów później...
 
Wieczorem zaczęłam krzyczeć. Na dzieci. No to poległam. Im to nie zrobiło różnicy, bo mama często podnosi głos, ale mi ogromną. Nie lubię wychodzić poza swoje ramy, a egzekwowanie działań poprzez krzyk jest zdecydowanie poza nimi. Vero, ogarnij się. Jak dobrze, że to był wtorek, a po wtorku jest środa. A po środzie czwartek, kiedy to mam wolne i wyrywam się do Aśki. Hm, co ciekawe dostałam propozycję pracy w Kalifornii jako au pair na rok. I zapewnienie, że "u nas będzie mniej pracy i będziesz miała do dyspozycji samochód". Dobra dobra, już nikomu nie wierzę. Tutaj miałam tylko pomagać przy sprzątaniu.
 
Dla rozluźnienia wrzucam zdjęcia z mojej chwili wolności. Winności.
 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz