Wróćmy jeszcze na chwilę do
Brazylii…
Dawno, dawno temu (lata 80’), w
pewnej maleńkiej mieścinie gdzieś w stanie Minas Gerais życie toczyło się tak
wartko, jak akcja w ‘Czekając na Godota”. Mieszkańcy nie znali angielskiego, bo
i po co, skoro żaden cudzoziemiec nogi tu nie postawił, a sami nie myśleli o
dalekich wojażach.
Aż tu któregoś dnia, nie wiadomo dlaczego (jak
trafić na koniec świata?) miejscowość nawiedziło 3 przybyszów z krainy fiordów.
Byli na tyle zjawiskowi i egzotyczni, że nastąpiło poruszenie w całej wsi: bladzi,
o jasnych włosach i mówili językiem, który nie przypominał niczego, co było do tej pory poznane. Usiedli
więc na ryneczku otoczeni kierującymi na nich kontrastujące ze śniadą karnacją
białka. Ktoś pobiegł po doktora – jako człowiek uczony, władał szatańsko obcym
językiem angielskim. I tu wkracza do akcji mój bohater (psychiatra, który
kiedyś dawał mi podwózkę z uczelni :D ). Zaprosił przybyszów do domu, a
ponieważ każdy z mieszkańców chciał mieć przywilej spędzenia czasu z naszymi
Norwegami – rozpisał grafik odwiedzin. Każda rodzina pilnowała wyznaczonego
terminu na wspólne śniadanie, obiad lub kolację z bladą twarzą.
Mieścina miała kino. Goście na
tyle wzbudzali sensację, że właściciel przygotował specjalny seans dla
Norwegów, a gdy tym nie udało się przyjść na czas (przez przeciągający się
posiłek z grafiku), czekał na nich przed wejściem, nie pozwalając rozpocząć
filmu, dopóki się nie zjawią. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, ale ludzie
nadal wspominają wizytę tych 3 przybyszów z „innego świata”.
„… A pamiętasz jak to było, Kiedy
przyjechało tych trzech Norwegów?...”
Taką oto opowieścią o swoim
mieście uraczyło mnie przemiłe małżeństwo, u których gościłam na niedzielnym
obiedzie w Botucatu. Gospodyni przygotowała risotto na winie w tradycyjnych
żelaznych naczyniach z Minas Gerais, dzieliliśmy się opowieściami to z Europy,
to z Brazylii.
a w międzyczasie kawa parzyła się jak przed latywoda spływała po górze poukładanych kamieni
a ludzie kołysali się w plecionych hamakach
żelazne garnki z Minas Gerais ciepłem opatulały ryż
nad nami gołębie uwiły gniazdo i litościwie nie spuszczały ładunków na głowy
dlatego spokojnie konsumowaliśmy wszystkie smakołyki
jak na przykład tę przepyszną sałatkę z awokado
Gościna jaką zaznasz od przypadkowych ludzi w Ameryce
Południowej jest nie do przecenienia.
Przekonali mnie też o tym
pracownicy wydziału Biostatystyki, na którym miałam przez ostatnie 2 miesiące
praktyki. Helenice zajmuje się modelowaniem matematycznym bioreaktorów,
niedawno wróciła ze stażu w Londynie. Spotkałyśmy się przypadkiem wychodząc w
niedzielę z katedry (w sensie kościelnej, nie uczelnianej :P ). I dostałyśmy
(byłam z Iną, praktykantką z Niemiec) zaproszenie na odświętny, poniedziałkowy
obiad. Odświętny, bo 7.09. cała Brazylia świętuje niepodległość (zahaczyłyśmy o
paradę J
). Nieważne w jakim stopniu ludzie znają tu obce języki – chcą się z Tobą
komunikować i ugościć najlepiej jak potrafią. Zjawiła się też opiekunka praktyk
Iny (pierwsze spotkanie) i inni znajomi naszych matematyczek. Żeby nauka na AGH
była tak praktyczna jak tutaj, a ludzie z tytułami mniej ąę… Ach, co kraj to
obyczaj.
Dobra. Pakowanie i naukę pominę w
tym wpisie, bo jest oczywistym elementem. Przyszło się pożegnać z ludźmi na
wydziale i jakoś tak smutno, bo miło minęły mi te 2 miesiące. Mimo barier
językowych Rogerio starannie wyjaśniał mi wszelkie niejasności (rozwiewał mroki
statystyki :D ) i trochę nie wiedziałam, jak mu na koniec podziękować. W ogóle
nie wspomniałam wcześniej, ale jak usłyszał, że mam zajawkę na minerały, to za
kilka dni przyniósł mi ametyst i drewnianą papużkę (PAPUCHKA ^^), innym razem
jego mama przygotowała dla mnie słodkości z papai J W ramach wymiany
żywieniowej upiekłam coś na kształt szarlotki. Trochę żałowałam, że nie
przywiozłam więcej polskich pamiątek, bardzo szybko się rozeszły. Kupienie
czegoś w Brazylii też wydało mi się jak przywożenie wody do rzeki. Śmignęłam
więc pędzlem widoczek z polskiej wsi o zachodzie… I to był chyba strzał w
dyszkę J
We wtorek ostatnie sprawy na
mieście. Do centrum podwiozło mnie starsze małżeństwo, które wracało z UNESPu
od weterynarza, ale już bez swojego pieska. Pobrali się gdy mieli po 16-17 lat
i nadal potrafią na siebie patrzeć z czułością. To jedna z rzeczy, która urzeka
mnie w Brazylii – ludziom zależy na sobie w każdym wieku.
Wracałam z miasta już pieszo (a
co tam taki deszczyk, kiedy mam kurtkę i parasol) i jakiś kwadrans od domu zrozumiałam
CO NAPRAWDĘ znaczy oberwanie chmury! To nie była jedna chmura. To był kompleks
chmurzysk, które gdzieś wessały niebo oznajmiając „błękit odwołano”. Lało się z każdej strony i to nie krople,
tylko jak z nieskończonej ilości oberwanych kranów, albo jakby ktoś nade mną
cedził wodę przez sito! W 2 sekundy buty, spodnie, torebka (!!!) napełniły się
wodą. Parasol wywinął na drugą stronę. Wpadłam przez pierwsze napotkane drzwi –
fryzjer (od razu się obetnę, nie ma tego złego… :D ). Gdy się uspokoiło, wyszłam…
No i oczywiście rozkręciło się (choć już z mniejszą siłą) ponownie. A niech
tam. Z mokrym wszystkim jakoś brnęłam przez te rzeki ulic, albo raczej ulice
rzek. I zrozumiałam dlaczego miasta budują się tu na wzgórzach, a nie w
dolinach – taki sprytny sposób, żeby się nie potopić. I dlaczego ulice mają
tyle wybojów - sprytnie kierują wodę do
studzienek. I dlaczego studzienki mają często otwory mogące wchłonąć psa – nie
muszę wyjaśniać? Dobrnęłam do domu w wodzie po kostki (haloooo to wbrew
grawitacji! Woda nie może stać na zboczu!) i już wszystko… Wszystko mi było
jedno.
Pożegnałam się z naszymi
Brazylkami (ostatnie wspólne brigadeiro), na pamiątkę dały mi podpisaną przez
nie flagę, kochane babki :)
No i dawaj, pobudka 4:30! Rano we
środę zebrałam manele i wpakowałam się do zaznajomionego taksówkarza i
pojechalimy na dworzec. Po kilku godzinach, gdy dojechałam autobusem do Sao
Paulo jakiś ziomeczek pomógł mi przetarabanić się z walizką i plecorem do kas,
a potem na autobus (i powtarzał, żebym uważała na obcych ludzi – tu miałam
dylemat, bo w sumie był obcy :P ). Coś po 11 dotarłam na lotnisko (dalej Sao
Paulo). Reszta dnia w samolocie, z przyklejonym do szyby nosem (z tak bliska
jeszcze gwiazd nie oglądałam, cudowny widok). Doleciałam do Madrytu, pożegnałam
się z doktorantem z Brazylii lecącym dalej do Milano, odstałam swoje w
kolejkach, z tablic lotów dowiedziałam się, że mogłam lecieć stąd prosto do
Krakowa i być ze 12 godzin wcześniej… Jakoś przeboleję. Przynajmniej zobaczę
(taką mam nadzieję) najlepszy zachód słońca w życiu.
Dobra, starczy. Młodzieńczy.
Znaczy, lecim dalej!
6:24 czasu brazylijskiego,
dojechałam do Paryża i dalej lotniskowe wifi mi nie działa… Ehhh, jakoś się
muszę skontaktować z gościem z blablacaru, który ma mnie zawieźć na lotnisko
Beauvais (czy jakoś…).
Rzeczywistość uczy, że niczego
nie można być pewnym, dopóki się to nie stanie. Podwózka między lotniskami
zawiodła (po przyjeździe na lotnisko przeczytałam wiadomość „jednak nie mogę przyjechać, bo mam pracę” –
dzięki, można było wcześniej), a w Katowicach mój powrót opóźnił się przez to,
że czekaliśmy na pasażerkę z innego lotu, która ostatecznie (po godzinie
czekania) wsiadła do innego busa. Egzaminu z matematyki nie miałam. Jedna
matematyczka nie dostała dla mnie zadań od drugiej matematyczki i nie wiem
dlaczego unikała podania godziny egzaminu. I zderzenie z opryskliwością u
pracowników AGH. Usłyszałam na korytarzu na dzień dobry „czego pani chce?”
tonem, jakim się mówi „wypier…” (ja tu tylko przechodzę, please, don’t shoot
me!) i „co pani chce ode mnie?” w jednym z sekretariatów. Witamy w Polsce?
Powrót do teraźniejszości:
Jesteśmy w Kobylanach u Zwoli z kolegą z Zaragozy i gaworzymy po polsku i języku Portaniol (czyli łamanie hiszpańskiego z portugalskim :D ). Pogoda dopisała. Coś koło 30 stopni?
Asia coś twarz przestawia :D (fotografem - żeby nie pisać fot z kropką - był nasz szanowny kolega Raul Embid) Pozdro z Krakowa!
Dziś zdałam ciążący od 2 miesięcy egzamin z matematyki. Woda dawno nie smakowała tak dobrze, jak po wyjściu z B7.
Dziś... Zostałam ciocią! :)
Powrót do teraźniejszości:
Jesteśmy w Kobylanach u Zwoli z kolegą z Zaragozy i gaworzymy po polsku i języku Portaniol (czyli łamanie hiszpańskiego z portugalskim :D ). Pogoda dopisała. Coś koło 30 stopni?
Asia coś twarz przestawia :D (fotografem - żeby nie pisać fot z kropką - był nasz szanowny kolega Raul Embid) Pozdro z Krakowa!
Dziś zdałam ciążący od 2 miesięcy egzamin z matematyki. Woda dawno nie smakowała tak dobrze, jak po wyjściu z B7.
Dziś... Zostałam ciocią! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz