czwartek, 17 września 2015

Wróćmy jeszcze na chwilę do Brazylii…
Dawno, dawno temu (lata 80’), w pewnej maleńkiej mieścinie gdzieś w stanie Minas Gerais życie toczyło się tak wartko, jak akcja w ‘Czekając na Godota”. Mieszkańcy nie znali angielskiego, bo i po co, skoro żaden cudzoziemiec nogi tu nie postawił, a sami nie myśleli o dalekich wojażach.
 Aż tu któregoś dnia, nie wiadomo dlaczego (jak trafić na koniec świata?) miejscowość nawiedziło 3 przybyszów z krainy fiordów. Byli na tyle zjawiskowi i egzotyczni, że nastąpiło poruszenie w całej wsi: bladzi, o jasnych włosach i mówili językiem, który nie przypominał niczego, co było do tej pory poznane. Usiedli więc na ryneczku otoczeni kierującymi na nich kontrastujące ze śniadą karnacją białka. Ktoś pobiegł po doktora – jako człowiek uczony, władał szatańsko obcym językiem angielskim. I tu wkracza do akcji mój bohater (psychiatra, który kiedyś dawał mi podwózkę z uczelni :D ). Zaprosił przybyszów do domu, a ponieważ każdy z mieszkańców chciał mieć przywilej spędzenia czasu z naszymi Norwegami – rozpisał grafik odwiedzin. Każda rodzina pilnowała wyznaczonego terminu na wspólne śniadanie, obiad lub kolację z bladą twarzą.
Mieścina miała kino. Goście na tyle wzbudzali sensację, że właściciel przygotował specjalny seans dla Norwegów, a gdy tym nie udało się przyjść na czas (przez przeciągający się posiłek z grafiku), czekał na nich przed wejściem, nie pozwalając rozpocząć filmu, dopóki się nie zjawią. Od tamtego czasu wiele się zmieniło, ale ludzie nadal wspominają wizytę tych 3 przybyszów z „innego świata”.
„… A pamiętasz jak to było, Kiedy przyjechało tych trzech Norwegów?...”
Taką oto opowieścią o swoim mieście uraczyło mnie przemiłe małżeństwo, u których gościłam na niedzielnym obiedzie w Botucatu. Gospodyni przygotowała risotto na winie w tradycyjnych żelaznych naczyniach z Minas Gerais, dzieliliśmy się opowieściami to z Europy, to z Brazylii. 
 a w międzyczasie kawa parzyła się jak przed laty
 woda spływała po górze poukładanych kamieni
 a ludzie kołysali się w plecionych hamakach
 żelazne garnki z Minas Gerais ciepłem opatulały ryż
 nad nami gołębie uwiły gniazdo i litościwie nie spuszczały ładunków na głowy
 dlatego spokojnie konsumowaliśmy wszystkie smakołyki
 jak na przykład tę przepyszną sałatkę z awokado

Gościna jaką zaznasz od przypadkowych ludzi w Ameryce Południowej jest nie do przecenienia.

Przekonali mnie też o tym pracownicy wydziału Biostatystyki, na którym miałam przez ostatnie 2 miesiące praktyki. Helenice zajmuje się modelowaniem matematycznym bioreaktorów, niedawno wróciła ze stażu w Londynie. Spotkałyśmy się przypadkiem wychodząc w niedzielę z katedry (w sensie kościelnej, nie uczelnianej :P ). I dostałyśmy (byłam z Iną, praktykantką z Niemiec) zaproszenie na odświętny, poniedziałkowy obiad. Odświętny, bo 7.09. cała Brazylia świętuje niepodległość (zahaczyłyśmy o paradę J ). Nieważne w jakim stopniu ludzie znają tu obce języki – chcą się z Tobą komunikować i ugościć najlepiej jak potrafią. Zjawiła się też opiekunka praktyk Iny (pierwsze spotkanie) i inni znajomi naszych matematyczek. Żeby nauka na AGH była tak praktyczna jak tutaj, a ludzie z tytułami mniej ąę… Ach, co kraj to obyczaj.
Dobra. Pakowanie i naukę pominę w tym wpisie, bo jest oczywistym elementem. Przyszło się pożegnać z ludźmi na wydziale i jakoś tak smutno, bo miło minęły mi te 2 miesiące. Mimo barier językowych Rogerio starannie wyjaśniał mi wszelkie niejasności (rozwiewał mroki statystyki :D ) i trochę nie wiedziałam, jak mu na koniec podziękować. W ogóle nie wspomniałam wcześniej, ale jak usłyszał, że mam zajawkę na minerały, to za kilka dni przyniósł mi ametyst i drewnianą papużkę (PAPUCHKA ^^), innym razem jego mama przygotowała dla mnie słodkości z papai J W ramach wymiany żywieniowej upiekłam coś na kształt szarlotki. Trochę żałowałam, że nie przywiozłam więcej polskich pamiątek, bardzo szybko się rozeszły. Kupienie czegoś w Brazylii też wydało mi się jak przywożenie wody do rzeki. Śmignęłam więc pędzlem widoczek z polskiej wsi o zachodzie… I to był chyba strzał w dyszkę J
We wtorek ostatnie sprawy na mieście. Do centrum podwiozło mnie starsze małżeństwo, które wracało z UNESPu od weterynarza, ale już bez swojego pieska. Pobrali się gdy mieli po 16-17 lat i nadal potrafią na siebie patrzeć z czułością. To jedna z rzeczy, która urzeka mnie w Brazylii – ludziom zależy na sobie w każdym wieku.
Wracałam z miasta już pieszo (a co tam taki deszczyk, kiedy mam kurtkę i parasol) i jakiś kwadrans od domu zrozumiałam CO NAPRAWDĘ znaczy oberwanie chmury! To nie była jedna chmura. To był kompleks chmurzysk, które gdzieś wessały niebo oznajmiając „błękit odwołano”.  Lało się z każdej strony i to nie krople, tylko jak z nieskończonej ilości oberwanych kranów, albo jakby ktoś nade mną cedził wodę przez sito! W 2 sekundy buty, spodnie, torebka (!!!) napełniły się wodą. Parasol wywinął na drugą stronę. Wpadłam przez pierwsze napotkane drzwi – fryzjer (od razu się obetnę, nie ma tego złego… :D ). Gdy się uspokoiło, wyszłam… No i oczywiście rozkręciło się (choć już z mniejszą siłą) ponownie. A niech tam. Z mokrym wszystkim jakoś brnęłam przez te rzeki ulic, albo raczej ulice rzek. I zrozumiałam dlaczego miasta budują się tu na wzgórzach, a nie w dolinach – taki sprytny sposób, żeby się nie potopić. I dlaczego ulice mają tyle wybojów  - sprytnie kierują wodę do studzienek. I dlaczego studzienki mają często otwory mogące wchłonąć psa – nie muszę wyjaśniać? Dobrnęłam do domu w wodzie po kostki (haloooo to wbrew grawitacji! Woda nie może stać na zboczu!) i już wszystko… Wszystko mi było jedno.
Pożegnałam się z naszymi Brazylkami (ostatnie wspólne brigadeiro), na pamiątkę dały mi podpisaną przez nie flagę, kochane babki :)
No i dawaj, pobudka 4:30! Rano we środę zebrałam manele i wpakowałam się do zaznajomionego taksówkarza i pojechalimy na dworzec. Po kilku godzinach, gdy dojechałam autobusem do Sao Paulo jakiś ziomeczek pomógł mi przetarabanić się z walizką i plecorem do kas, a potem na autobus (i powtarzał, żebym uważała na obcych ludzi – tu miałam dylemat, bo w sumie był obcy :P ). Coś po 11 dotarłam na lotnisko (dalej Sao Paulo). Reszta dnia w samolocie, z przyklejonym do szyby nosem (z tak bliska jeszcze gwiazd nie oglądałam, cudowny widok). Doleciałam do Madrytu, pożegnałam się z doktorantem z Brazylii lecącym dalej do Milano, odstałam swoje w kolejkach, z tablic lotów dowiedziałam się, że mogłam lecieć stąd prosto do Krakowa i być ze 12 godzin wcześniej… Jakoś przeboleję. Przynajmniej zobaczę (taką mam nadzieję) najlepszy zachód słońca w życiu.
Dobra, starczy. Młodzieńczy. Znaczy, lecim dalej!
6:24 czasu brazylijskiego, dojechałam do Paryża i dalej lotniskowe wifi mi nie działa… Ehhh, jakoś się muszę skontaktować z gościem z blablacaru, który ma mnie zawieźć na lotnisko Beauvais (czy jakoś…).

Rzeczywistość uczy, że niczego nie można być pewnym, dopóki się to nie stanie. Podwózka między lotniskami zawiodła (po przyjeździe na lotnisko przeczytałam wiadomość  „jednak nie mogę przyjechać, bo mam pracę” – dzięki, można było wcześniej), a w Katowicach mój powrót opóźnił się przez to, że czekaliśmy na pasażerkę z innego lotu, która ostatecznie (po godzinie czekania) wsiadła do innego busa. Egzaminu z matematyki nie miałam. Jedna matematyczka nie dostała dla mnie zadań od drugiej matematyczki i nie wiem dlaczego unikała podania godziny egzaminu. I zderzenie z opryskliwością u pracowników AGH. Usłyszałam na korytarzu na dzień dobry „czego pani chce?” tonem, jakim się mówi „wypier…” (ja tu tylko przechodzę, please, don’t shoot me!) i „co pani chce ode mnie?” w jednym z sekretariatów. Witamy w Polsce?

Powrót do teraźniejszości:
Jesteśmy w Kobylanach u Zwoli z kolegą z Zaragozy i gaworzymy po polsku i języku Portaniol (czyli łamanie hiszpańskiego z portugalskim :D ). Pogoda dopisała. Coś koło 30 stopni?
Asia coś twarz przestawia :D (fotografem - żeby nie pisać fot z kropką - był nasz szanowny kolega Raul Embid) Pozdro z Krakowa!

Dziś zdałam ciążący od 2 miesięcy egzamin z matematyki. Woda dawno nie smakowała tak dobrze, jak po wyjściu z B7.

Dziś... Zostałam ciocią! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz