niedziela, 20 października 2019

Riksze, tuk-tuki i pył w nosie


Dolecialysmy! New Delhi buchnelo w nas cieplym powietrzem, jakbysmy cofnely sie w czasie do czerwca. Napisze krotko, bo od przedpoludnia probowalysmy dobrnac do naszego hotelu, a jest juz wieczor. Kupe czasu spedzilysmy w kolejce do wbicia wizy, potem kantor, zakup karty sim - facet zawyzyl cene kilkukrotnie i jeszcze musialysmy sie upomniec, ze wydal nam zle reszte. Koniec koncow odkrylysmy (po czasie), ze karta jest juz nieaktualna. Na wyjsciu z terminala przystapilo do nas 3 pseudo-taksowkarzy, oferujac podwozke, po czym sie okazalo, ze ich auto bedzie za 2 h. Wybralysmy metro, gdzie w kolejce do biletomatu wepchnal sie przede mnie koles, najwyrazniej uznajac, ze ma do tego miejsca wieksze prawo jako mezczyzna. Zgromilam go wzrokiem, ale nie podzialalo. W metrze (zetony na zdjeciu), ktorego troche sie obawialysmy bylo zadziwiajaco czysto i bezpiecznie. Ktos nam nawet ustapil miejsca (choc z tymi plecakami nie bylo sensu szarzowac). Nocleg niedaleko dworca - przebilysmy sie przez tlum i idziemy na peron, aby przejsc na druga strone po kladce. Tam zatrzymal nas na schodach w miare sluzbowo wygladajacy facet ze smartfonem i pyta gdzie jedziemy, gdzie mamy rezerwacje na nocleg i ze w tym rejonie jest bardzo podwyzszone ryzyko malaryczne, nie mozna tam nocowac. Smierdzialo nam to, bo przeciez nigdzie takiej informacji nie widzialysmy. Zbylysmy goscia, ktory kazal nam zmienic hotel i probowalysmy przejsc na druga strone torow inna droga. Tam nas znowu cofneli i potwierdzili wersje pierwszego goscia. Ci nas zaprowadzili na taksowki (jedyne 100 rupii!), zeby pojechac do informacji turystycznej, w ktorej mialysmy dostac przepustke do "zagrozonej" strefy. Pojechalysmy na wygwizdow (na mapie to miejsce znajdowalo sie gdzie indziej sadzac po dlugosci jazdy), gdzie w "rzadowej" placowce koles tlumaczyl nam przejety, ze nie wyda nam zadnego pozwolenia, nie mozemy tam nocowac, ze New Delhi teraz drogie, ale on nam pomoze zorganizowac wycieczke do Agry i gdzies tam jeszcze i ze to nam ogarnie za 170 $. Na szczescie cebula w naszych kieszeniach zaczela sie luszczyc i nie ugielysmy sie. Dyskusja zajela nam sporo czasu, koles udawal, ze dzwoni do naszego hotelu i potwierdza odwolanie. W koncu zobaczyl, ze nic z tego nie bedzie, wkurzyl sie i powiedzial, ze jak nie, to sobie radzmy. Nasz taksiarz gdzies juz pojechal (jeszcze nie oplacony), nawinal sie kolejny facet z riksza tym razem i powiedzial, ze tutaj to nie, ale on nas zawiezie do prawdziwej rzadowej placowki, jedynej slusznej. Na szczescie tu wystarczylo im 20 rupii za nasza czworke i plecaki.
Okazalo sie, ze nowa placowka, to byla ta sama sieciowka z ta sama oferta wycieczki, ale zeszli z ceny (po skomplikowanym targowaniu) do 120$ za 5 dni, transport, nocleg i sniadania. I juz niewiele brakowalo, ze bysmy sie zgodzily, ale zrobilysmy babska narade i zdecydowalysmy, ze idziemy wg swojego planu, bierzemy na ryzyko te zagrozona strefe (tym razem pokazywali nam zdjecia w internecie tlumaczac, ze to ekhmm... Moralnie upadla dzielnica). Poprosilysmy o nr telefonu, poniewaz musimy zobaczyc na wlasne oczy najpierw ten nasz hotel, zeby z niego zrezygnowac i wtedy zdecydowac. Nasz "urzednik" byl niepocieszony, bo poswiecil nam kupe uwagi (w miedzyczasie nazwozili sobie paru bialych turystow, ktorym sprzedali te same kity) i poszlysmy przed siebie. Zanim jednak przebilysmy sie przez chmare "ze wszechmiar pomocnych i zupelnie przypadkowych przechodniow", to zdazylam lekko poddac sie irytacji. Kazdy pyta gdzie chcesz dojsc, ale jak pytasz gdzie jest dana ulica, to zamiast wskazac kierunek, dopytuja do oporu na rozne sposoby o cel, do jakiego zmierzasz. A sluzy to temu, abys sie dowiedzial, ze to miejsce "niestety akurat teraz" jest z roznych wzgledow wyjatkowo nieatrakcyjne. Od przedostatniego pomocnika, ktory "nie chcial zadnych pieniedzy i jest inny niz wszyscy" dowiedzialysmy sie, ze tak naprawde to tam jest mafia i sprzedaje narkotyki na ulicach. O LOSIE! -_-

Poprosilysmy o wskazanie kierunku, poinformowalysmy, ze sie przejdziemy... Tak, wiemy, ze 15 min pieszo to kosmiczna odleglosc i najlepiej jechac riksza, ale SIE PRZEJDZIEMY, DZIEKUJE  D O B R A N O C. 

Doszlysmy do orientacyjnego punktu, nasza przewodnik Dorotka zlapala trop i juz na gps i mapie offline dotarlysmy do celu. Przez wysokie krawezniki, odglosy klaksonow, tu i owdzie zalosnie wygladajace psy, mieszajace sie zapachy (uryna, kadzidlo, kurz drogi, limonki, pot) i dotarlysmy do swoistego Las Vegas. 
Poplynelysmy ulica straganow i neonow wprost do hotelu... Innego i chcieli nam tam wcisnac pokoj, ale w koncu sobie przypomnieli, gdzie sie znajduja ich koledzy i nas zaprowadzili. Ufff... Uslyszalysmy zdziwionego portiera, ze mialysmy byc o 11, a jest 17 (wie pan, cos nas zatrzymalo na miescie) i zostalysmy zaprowadzone do pokoi. 

Cudowne uczucie!
W koncu w domu! 
Czysto! Klima!

Szybki ogar (prysznic, wiadomosc, ze zyjemy) i poszlysmy w koncu cos zjesc cieplego. Ostatni normalny posilek jadlysmy rano w samolocie. Lekka poczatkowa niepewnosc wzgledem bezpieczenstwa ustapila, gdy zobaczylysmy, ze ulice sa pelne ludzi w roznym wieku plynacych kolorowa rzeka. Niedaleko hotelu mamy calkiem sympatyczna knajpke, ktora sprawia wrazenie czystej i taniej, a co najwazniejsze - jest popularna wsrod lokalnych, wiec moze nas nie posra :D 
Oto kurczaczki w pikantnych sosach (ta, powiedz im, ze chcesz lagodne...) Z ryzem. Do tego swiezy sok z ananasa w moim przypadku. W ramach walki z zatruciami zdecydowalysmy sie na dezynfekcje zoladkowa gorzka - nie wiem jak to przelkne, ale lepiej tak, niz pol dnia zmarnowac na tronie, z ktorego nikt nie wydaje rozkazow.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz